Wujeczek
: 27 wrz 2016 21:59
CZĘŚĆ I
Rycerz galopował na wierzchowcu wzniecając chmury kurzu. Im bliżej był wioski, tym ludzie w coraz większym popłochu schodzili mu z drogi. Matka, stojąc na poboczu, trzymała małe dziecko na rękach, spoglądając w stronę przybysza zalęknionym wzrokiem. Dziewczęta wybiegły z chat i zaczęły machać na powitanie kolorowymi chustami. Psy zza płotów ujadały nieznośnie. Dziecko się rozpłakało. Wieś opanowało prawdziwe pandemonium.
Jeździec zatrzymał gwałtownie rączego konia tuż przed zajazdem. Koń wierzgnął przednimi kopytami w powietrzu, a rycerz, odziany w zbroje płytową, zakolebał się mocno w siodle.
Wyglądało na to, że zleci z wierzchowca i złamie sobie kark. To jednak o dziwo nie nastąpiło.
- Rosynancie, stój! Jesteśmy na miejscu! – Dysząc ciężko, spod przyłbicy, rycerz uspokajał konia. Ostrożnie zsunął się z siodła i, z głośnym chrzęstem zbroi, stanął na ziemi. Rozejrzał się ciężko po wiosce. Dookoła gromadził się już całkiem spory tłum wieśniaków. – Gdzie jest chłopiec stajenny? Moim wierzchowcem trzeba się zająć!
- Tak, panie! Już biegnę! - Przez tłum przepchnął się kilkunastoletni, niewysoki pacholik. Chwycił wodze konia i oblizując nerwowo wargi, spojrzał znacząco na rycerza.
- O co chodzi? - Zaburczał spod hełmu.
Chłopiec stajenny wyciągnął wolną rękę w stronę rycerza.
- Za fatygę, panie.
Rycerz spojrzał na niego krzywo. Po czym chwycił za zasłonę przyłbicy i pociągnął do góry - ani drgnęła. Spróbował jeszcze raz. Efekt był podobny. Zaklął ze złością i na serio zaczął się siłować z nieposłusznym żelastwem. Paru wieśniaków parsknęło śmiechem. W końcu rycerz puścił zasłonę i ściągnął hełm. Spod niego wypadły na barki kasztanowe włosy, luźno związane z tyłu. Śmiechy ucichły. Niektórzy wpatrywali się w rycerza z zaskoczeniem, albowiem ich oczom ukazała się bardzo młoda twarz. Na innych twarzach dało się dostrzec pobłażliwe uśmiechy. Kilka dziewcząt z wioski głośno zaszeptało. Teraz wpatrywały się jak zaczarowane w młodzieńca. Ten odłożył hełm na bok i ściągnął pancerne rękawice. Starł pot, który po szaleńczej jeździe wystąpił mu na czoło. Sięgnął do końskich juków. Wydobył z nich skromną sakiewkę. Rozsznurował ją i wyjął srebrną monetę. Przyjrzał się jej uważnie. Zmarszczył czoło i pokręcił do siebie karcąco głową. Włożył srebrnego denara z powrotem do sakiewki i wyjął miedziaka. Uśmiechając się wielkopańsko, położył miedzianą monetę na dłoni pacholika i zamknął ją w pięść, pełnym namaszczenia gestem. Pacholik miał tak nieszczęśliwą minę, że aż litość brała. Rycerz westchnął głośno i dołożył jeszcze dwa miedziaki. Twarz chłopca stajennego nieco się rozpogodziła, ale niezbyt przekonująco. Zamruczał z wdzięcznością i pociągnął Rosynanta w stronę stajni.
Rycerz postąpił krok do przodu, potykając się o własny hełm. O mało znów nie doszłoby do wypadku, ale młodzieniec w porę odzyskał równowagę. Znów paru wieśniaków się roześmiało. Czerwieniejąc na twarzy zgarnął hełm i rękawice. Ruszył do stajni. Odnalazł Rosynanta i schował zbędną część uzbrojenia do końskich juków. Zamierzał to samo uczynić z sakiewką, ale zamiast tego rozejrzał się podejrzliwie i po chwili namysłu przytroczył sakiewkę do pasa.
Gdy wyszedł ze stajni, na majdanie wciąż było pełno wieśniaków. Nie przejmował się tym, że wszyscy się na niego gapią i jest żywym tematem rozmów. A przynajmniej starał się. Z policzkami wciąż nieco czerwonymi podszedł do zajazdu. Ściany zdobiły przeróżne ogłoszenia. Trochę go to zdziwiło, bo wątpił by ktoś w tym siole umiał czytać, ale i jednocześnie napełniło nadzieją. Zaczął przeglądać ogłoszenia. Ogłoszenia matrymonialne... nie, przynajmniej nie teraz... Ogłoszenia o prace... nie. Listy gończe! Tak, o to chodziło. Oczy mu zabłysły, bowiem od razu znalazł to czego szukał. Zerwał list gończy i spytał jakiegoś wieśniaka o drogę do domu sołtysa.
SOŁTYS. PRACA DLA CHĘTNYCH. - Wielkimi wołami głosiła tabliczka nad domem sołtysa. Nawet nie musiał pytać o drogę. Drzwi były otwarte. Wszedł do środka, szparkim krokiem, brzęcząc zbroją. Przy stole na rozklekotanym krześle siedział okrągły człowieczek, wcinający polewkę cebulową. Na widok młodzieńca, zmarszczył władczo brew i włożył łyżkę do miski.
- Jestem Muchobij, sołtys Anchor, ten... tego... czym mogę słu...
Rycerz podszedł do stołu i za nim sołtys zdążył skończyć zdanie, wcisnął mu list gończy w pierś. Muchobij aż się zakołysał na krześle, czerwieniąc się silnie.
- Szukam go - przemówił rycerz młodzieńczym czystym głosem.
Sołtys odetchnął ciężko, położył pergamin na stole i posłał intruzowi spojrzenie, które miało dobitnie mówić kto rządzi w tej osadzie, a już na pewno w tym domu. Rozłożył niespiesznie list gończy na stole, poprawił koszule i od niechcenia spojrzał na pismo.
POSZUKIWANY SZUBRAWIEC, OSZUST I ZLODZIEJ. DZIAD Z CHROMĄ NOGĄ. WIDZIANY W TOWARZYSTWIE NIEDOROSŁEJ PANNICY. NAGRODA ZA WYDANIE GO W RĘCE SOŁTYSA ANCHOR WYNOSI DZIESIĘĆ ORENÓW. - Głosił jak byk list gończy.
Muchobij najpierw zbladł straszliwie, potem znów poczerwieniał silnie i zacisnął mocno pięści.
- Ten łotr! Ten dziad parszywy! To złodziejskie nasienie... - Muchobij machał wściekle pięściami, drąc się w niebogłosy. - Ten... tego... w rzyć chędożony skurwiel! Jakbym go dopadł... - urwał, przyjrzał się młodzieńcowi i uspokoił. - A dlaczego o niego pytacie? Jesteście może, panie, łowcą nagród?
- Błędnym rycerzem - poprawił bez nacisku młodzieniec, uśmiechając się ujmująco. - Ale nie mam nic przeciwko nagrodzie.
- A miano wasze jak? - Muchobij zlustrował wzrokiem błędnego rycerza od stóp do głowy.
- Roderyk. - Rycerz, dźwięcząc zbroją, skłonił się sztywno.
- A skąd? - Zapytał dociekliwie sołtys.
- A z daleka. - Roderyk uśmiechał się od ucha do ucha.
- Herbu...
- Nie godzi mi się wyjawić. Śluby rycerskie, sami rozumiecie sołtysie.
- A tak... Prawdę mówiąc i tak się nie znam na herbach. - Muchobij z rezygnacja machnął ręką.- No więc z tym dziadem to było tak: Przykuśtykał tu do naszej wioski z dziewczęciem młodym. Oboje odziani w łachmany, zawszeni i śmierdzący aż litość brała. - Muchobij zionął Roderykowi w twarz wonią cebuli i czosnku. - Siedli przed karczmą, kurwa ich mać i kasłali, jęczeli, płakali, wzywali pomocy ludzkiej i boskiej... O bogowie, czego oni nie robili! Dziewka krzyczała jeszcze, że owoce i warzywa ma na sprzedaż. Nienadgnite. Jakbyśmy tu w Anchor warzyw nie mieli a i jabłoń jaka się znajdzie jeśli chodzi o owoce. Akurat przechodziłem tamtędy. Spojrzałem na nich z bliska. I jak mówiłem... aż litość brała. To się ulitowałem. Zaprosiłem ich do naszego zacnego zajazdu. Ugościłem, nakarmiłem, dziadowi kufelek piwa nawet postawiłem. I wtedy dziad zaczął opowiadać historie różne. Zaczął od nieszczęść jakie go spotkały i tą jego sierotę po bracie, która Ptaszyną nazywał. Łzy mu z oczu kapały gdy mówił o swojej podopiecznej, a tamta patrzyła na mnie takim smutnym wzrokiem, że o mało a sam bym się rozbeczał. No to zamówiłem im goloneczki i postawiłem dziadowi jeszcze jeden kufel piwa. Jak dziad wcinał to aż mu się uszy trzęsły. I opowiadał. Różne rzeczy. Już nie tylko o swoim i tej dziewki nieszczęśliwym losie. Prawił wieści ze świata różne, różniste... A skończył na bajkach i bajędach. W międzyczasie jeszcze ze dwa kufelki mu postawiłem. Sam też wypiłem co nieco. Załatwiłem im nocleg w zajeździe. Na koniec śpiewaliśmy, zdaje się, wesołe przyśpiewki na cała wieś, gdy odprowadzali mnie do domu. I tam żem się zdrzemnął, jak bogowie przykazali. - Sołtys zaczerpnął głośno powietrza i zacisnął mocno powieki. - Na zajutrz się budzę, a tu, kurwa, cała chata splądrowana! - Otworzył oczy i łypnął nimi dziko dookoła. - Kufer otwarty i pusty! A przecie klucz zawsze nosiłem przy sobie. Musieli mi go zwędzić jak spałem. Oczywiście po tej dwójce też ani śladu.
- Kiedy to było? - Zaciekawił się Roderyk.
- A... będzie ze cztery dni temu.
- Doskonale. Może jeszcze ich złapię. - Podniósł list gończy ze stołu i zaczął go zwijać.
- No... szlachetny panie... Widzę, że was to zainteresowało. Ale przecie co to dla takiego szlachetnego rycerza dziesięć orenów... Tylko, że ja więcej dać nie mogę, bo mnie, kurwa, okradli. - Muchobij zawodził nieszczęśliwym głosem. - A ponadto w Anchor bogaczy nie sieją, tylko pszenice.
- Zadowolę się tymi dziesięcioma orenami. My błędni rycerze też nie jesteśmy bogaczami. Musimy korzystać z okazji! No i jesteśmy od tego by pomagać innym szlachetnymi czynami czyż nie, sołtysie?
- Eee... no tak... słusznie prawicie, panie Roderyku. Ale skąd będziecie wiedzieć gdzie szukać tej dwójki?
- Mam swoje sposoby. A ponadto jadę tropem tej dwójki już od jakiegoś czasu.
- Ach tak? - Muchobij zmrużył oczy. - Mogłem się tego domyślić, że takie z nich gagatki. Szczególnie ten dziad parszywy... - Prawie aż się zachłysnął.
- No właśnie. Ten dziad. Nikt nie poszukuje dziewki. Wszyscy dziada. Czemu, sołtysie, ciekawość nie wywiesiliście listu gończego też za dziewką?
- A co mi po dziewce... Przecie wiadomo, ze to dziada diabelska sprawka... Dziewka pewno tylko narzędziem... Poza tym dziewek bić nie przystoi, prawda, szlachetny rycerzu? Ale jak tego dziada dorwę w swoje ręce... - Pulchne policzki Muchobija zatrzęsły się złowieszczo.
- Macie rację, sołtysie. Dziad, ani chybi, kręci tym interesem. Trzeba dorwać dziada. Bywajcie. - Uścisnął mocno rękę zaskoczonego Muchobija. - Wrócę rychło po nagrodę. A póki co odwiedzę ten wasz przesławny zajazd.
Pogwizdując raźno, Roderyk jechał kłusem na Rosynancie, zostawiając daleko za sobą wioskę Anchor. Tym razem nie założył hełmu. Słońce grzało mocno, oświetlając twarz młodzieńca. Pot ściekał mu po twarzy. Mimo to jego żywe oczy wpatrywały się przed siebie jakby czegoś wyczekując. Po chwili z przeciwległego końca gościńca wyłoniła się grupa wozów jadących gęsiego. Gdy pierwszy z wozów był już niedaleko Roderyka, młodzieniec pozdrowił woźnice uniesioną ręką. Ten mu jednak nie odpowiedział. Gdy wozy go mijały, miał okazję przyjrzeć się ponurym twarzom i pustym oczom mieszczan i kupców siedzących na nich. Jeden z nich miał obandażowaną głowę. Opatrunek był nasiąknięty krwią. Roderyk jeszcze zdążył zapytać co się stało, ale na to również nikt mu nie raczył odpowiedzieć. Ponura karawana oddała się w milczeniu. Roderyk poruszył się niespokojnie w siodle i przezornie zwolnił tempo jazdy do stępa.
Za widnokręgiem dostrzegł już pierwsze zabudowania osady. Coś było nie tak. Czuł wyraźną woń spalenizny. Oblizał niespokojnie usta, gdy wjeżdżał do miasteczka. Było to miasto graniczne, ale nikt go nie zatrzymywał. Nic dziwnego, strażnica była spalona. Żadnych śladów straży. Przejechał kamiennym mostem. I minął posterunek celny. Tam również nie było śladu życia. Jechał dalej ku centrum miasteczka. Wiele domów było zrujnowanych i spalonych. Na ulicach przed domami było już widać ludzi. Niektórzy wynosili dobra z ruin własnych domostw. Inni siedzieli na ulicy i gapili się takim samym pustym wzrokiem, na pozostałości po osadzie, jak ludzie na wozach, których mijał po drodze. Przejechał przez skrzyżowanie ulicy Nabrzeżnej i Zbożowej. Był już blisko centrum miasteczka. Z daleka widział, że tam odbywa się główny ruch. Gdy tam dojechał, ujrzał liczne ciała ułożone w rzędy. Część pakowali na wozy krasnoludcy grabarze, klnąc ponuro. Gdy był już blisko dojrzał paru rycerzy w karminowych płaszczach. Na lewym ramieniu każdy miał znak Białej Róży. Roderyk niezdecydowany zatrzymał wierzchowca. Nerwowo postukał palcami o łęk siodła. W końcu zsiadł z Rosynanta i poprowadził go za uzdę w stronę ciał. Ukłonił się niedbale rycerzom, ale ci nie zwrócili na niego uwagi. Byli zbyt zajęci rozmową. Wiec spokojnie podszedł do ciał by się móc im przyjrzeć. Większość należała do mieszczan i strażników. Niektórzy zostali posieczeni, najprawdopodobniej mieczami, ale większość była naszpikowana drzewcami strzał. Roderyk miał już odejść ale nagle drgnął. Nieliczne z ciał należały do elfów. Wszyscy mieli przypięte wiewiórcze ogony do kołpaków i czap.
- Wiewiórki. - Powiedział cicho do siebie Roderyk.
- Ano, wiewiórki, Scoia'tael.
Roderyk znów drgnął, wyrywając się z zamyślenia. Obejrzał się. Za nim stał podstarzały rycerz Zakonu Białej Róży. Miał biały sumiasty wąs.
- Ominęła was, widzę, bitka, kawalerze. Miecz krwią nie splamiony, co? Szkoda. To tylko krew elfów. A klnę się, na wszystkie świętości swojego zakonu, że trudno o bardziej plugawą krew. - Przyjrzał się uważnie Roderykowi. - Powinieneś przyjąć nasze śluby chłopcze. Każdy rycerz jest na wagę złota, zwłaszcza jeśli chodzi o walkę z tymi przeklętymi elfami.
- Zastanowię się, panie. Najpierw muszę kogoś znaleźć. Wybaczcie. - Ukłonił się sztywno i prowadząc wierzchowca ruszył przed siebie, omijając ciała.
Rozglądał się ponuro po miasteczku, a raczej po tym co z niego zostało. Słuchał rozmów. Wiedział już dokładnie co zaszło. Jedno z komand Scoia'tael napadło i ograbiło miasto. Roderyk był nieco zdziwiony i zaniepokojony. Zwykle Scoia'tael dokonywali akcji dywersyjnych, ale nie często napadali i grabili miasta.
Tak czy owak już jakiś czas jechał za nimi jeden z oddziałów Zakonu Białej Róży. Rycerzom zakonnym udało się dotrzeć do miasta jako tako na czas. W każdym razie przepędzili komando i zabili paru elfów. Roderyk mijał napotkanych ludzi ocalałych z masakry i wypytywał o kulawego starca i towarzyszącą mu młodą dzierlatkę. Ale nikt nic nie wiedział, albo nie chciał powiedzieć. W Roderyku upadała wszelka nadzieja.
- Warzywa! Owoce! Taaaaaanio! Nienadgnite! – Usłyszał nagle dziewczęcy głos, roznoszący się po całej okolicy.
Było to tak dziwne i nieprzyzwoite na cmentarzysku tego miasteczka, że Roderyk aż drgnął, wyjątkowo silnie tego dnia.
Otworzył szeroko oczy. Zamrugał szybko. Przetarł mocno powieki. Widziadło jednak nie chciało zniknąć. Siedziało na ulicy z wystawionymi warzywami i owocami na sprzedaż. I próbowało je wcisnąć ocalałym z rzezi mieszczanom. Rycerz przywiązał Rosynanta do najbliższego palika. I z błyszczącymi oczami podszedł do widziadła. Widziadłem była młoda dziewka ubrana w zgrzebną sukieneczkę i parę drewnianych trepów. Była obwiązana kolorowymi chustami. Sukienka była cała ubłocona i osmolona. Na policzkach dziewczyny widać było ślady sadzy. Na jej szyi dostrzegł mała szarą myszkę, wytatuowaną niezbyt zręczną ręką. Włosy miała obcięte bardzo krótko, a mimo to niechlujnie, z dłuższymi pasmami opadającymi na kark. Gdyby nie sukienka pewnie wziął by ją za chłopca. Pogładziła pieszczotliwie kapustę leżącą przed nią a potem uniosła głowę i spojrzała niesłychanie smutnymi, szarymi oczami na Roderyka.
- Szlachetny rycerzu, na co tak patrzycie? Potrzeba wam może świeżej kapusty? - Jęknęła słabowicie.
- Ładna sukienka. Skąd ją masz?
- Od wujeczka... - Jej szare oczy zrobiły się okrągłe i zalśniły w nich najprawdziwsze łzy. Nagle jednak zmrużyła podejrzliwie załzawione oczy - A bo co?
- Od wujeczka... tak myślałem. - Roderyk powiedział cicho i uśmiechnął się miło. - A gdzie znajdę wujeczka?
- A co wam do tego? Kupujeta coś czy nie?
- Jestem przyjacielem Radgasta. To gdzie go znajdę?
- Przyjaciel wujeczka? - Wciąż przypatrywała się podejrzliwie, zmrużonymi oczami, Roderykowi. - Nie wyglądacie na przyjaciela wujeczka. Wujeczek się z takimi jak wy, panie, nie przyjaźni.
- Słuchaj! - Chwycił ją mocno za nadgarstek. - Chcę go odnaleźć. To ważne. Chcę mu pomóc.
- Akurat! - Zaszlochała dziewczyna. - Puszczajcie! Bo będę krzyczeć...
- Chodź, porozmawiamy gdzieś w spokoju... - Roderyk rozejrzał się nerwowo.
Ludzie, już częściowo otrząśnięci z szoku jakim był atak Scoia'tael na miasteczko, przypatrywali się im z niezdrową ciekawością.
- Luuuudzie!!! Ratuuunku!!! Gwałcą dziewicę!!! - Dziewczyna krzyknęła rozdzierająco. Gdyby ktoś tego dnia spał, z pewnością obudziłaby całe miasto. Gdzieś zniknęło to słabowite dziewczę. Szarpała się z całych sił w uścisku Roderyka.
Wolną ręką drapnęła go w twarz, zostawiając doskonale widoczne czerwone pręgi.
Roderyk pisnął niezbyt męsko, schował głowę w ramionach i chwycił drapiącą go dłoń, odciągając ją od swojej twarzy. Szamotał się z dziewczyną, klnąc nie po rycersku.
- Hola! Puść tę dziewkę, łotrze! - Padło zza pleców Roderyka.
Usłyszał odgłos wyciąganego miecza z jaszczura. Puścił dziewkę i odwrócił się czujnie z dłonią na pozłacanej rękojeści swojego miecza. Spojrzał w niebieskie oczy młodego rycerza Zakonu Białej Róży. Musiały być bardzo zimne, że zwrócił na nie w ogóle uwagę, gdyż najbardziej rzucała się w oczy paskudna blizna przechodząca przez cała twarz rycerza. Rycerz Białej Rózy dobywał ciężkiego miecza. Obok niego stał chyba giermek i dwóch innych rycerzy zakonnych. Twarze mieli ponure i zacięte a oczy im błyszczały na myśl o rychłym przelewie krwi.
- W samą porę, panowie rycerze! - Rzuciła dziewczyna. I, czego Roderyk nie mógł widzieć, zawachlowała rzęsami.
- Jam jest Tailles z Dorndal! Rycerz Zakonu Białej Rózy! I pogromca wiedźmina! - Wyprostował się dumnie rycerzyk z blizną.
Giermek szybko spojrzał na Taillesa i kaszlnął głośno w kułak.
- A ty, nieznany mi rycerzu, hańbisz nasz stan, prześladując ubogie sieroty! Wyzywam cię na udeptaną ziemię! - Zapowiedział Tailles. - Nie skrzywdzisz już więcej żadnej niewiasty!
Roderyk spojrzał niespokojnie na zacięte twarze reszty rycerzy i w niesłychanie zimne oczy Taillesa. Wiedział, że nie uda mu się wyłgać. I nie obędzie się bez rozlewu krwi. Zaczął się bać.
CIĄG DALSZY NASTĄPI
Rycerz galopował na wierzchowcu wzniecając chmury kurzu. Im bliżej był wioski, tym ludzie w coraz większym popłochu schodzili mu z drogi. Matka, stojąc na poboczu, trzymała małe dziecko na rękach, spoglądając w stronę przybysza zalęknionym wzrokiem. Dziewczęta wybiegły z chat i zaczęły machać na powitanie kolorowymi chustami. Psy zza płotów ujadały nieznośnie. Dziecko się rozpłakało. Wieś opanowało prawdziwe pandemonium.
Jeździec zatrzymał gwałtownie rączego konia tuż przed zajazdem. Koń wierzgnął przednimi kopytami w powietrzu, a rycerz, odziany w zbroje płytową, zakolebał się mocno w siodle.
Wyglądało na to, że zleci z wierzchowca i złamie sobie kark. To jednak o dziwo nie nastąpiło.
- Rosynancie, stój! Jesteśmy na miejscu! – Dysząc ciężko, spod przyłbicy, rycerz uspokajał konia. Ostrożnie zsunął się z siodła i, z głośnym chrzęstem zbroi, stanął na ziemi. Rozejrzał się ciężko po wiosce. Dookoła gromadził się już całkiem spory tłum wieśniaków. – Gdzie jest chłopiec stajenny? Moim wierzchowcem trzeba się zająć!
- Tak, panie! Już biegnę! - Przez tłum przepchnął się kilkunastoletni, niewysoki pacholik. Chwycił wodze konia i oblizując nerwowo wargi, spojrzał znacząco na rycerza.
- O co chodzi? - Zaburczał spod hełmu.
Chłopiec stajenny wyciągnął wolną rękę w stronę rycerza.
- Za fatygę, panie.
Rycerz spojrzał na niego krzywo. Po czym chwycił za zasłonę przyłbicy i pociągnął do góry - ani drgnęła. Spróbował jeszcze raz. Efekt był podobny. Zaklął ze złością i na serio zaczął się siłować z nieposłusznym żelastwem. Paru wieśniaków parsknęło śmiechem. W końcu rycerz puścił zasłonę i ściągnął hełm. Spod niego wypadły na barki kasztanowe włosy, luźno związane z tyłu. Śmiechy ucichły. Niektórzy wpatrywali się w rycerza z zaskoczeniem, albowiem ich oczom ukazała się bardzo młoda twarz. Na innych twarzach dało się dostrzec pobłażliwe uśmiechy. Kilka dziewcząt z wioski głośno zaszeptało. Teraz wpatrywały się jak zaczarowane w młodzieńca. Ten odłożył hełm na bok i ściągnął pancerne rękawice. Starł pot, który po szaleńczej jeździe wystąpił mu na czoło. Sięgnął do końskich juków. Wydobył z nich skromną sakiewkę. Rozsznurował ją i wyjął srebrną monetę. Przyjrzał się jej uważnie. Zmarszczył czoło i pokręcił do siebie karcąco głową. Włożył srebrnego denara z powrotem do sakiewki i wyjął miedziaka. Uśmiechając się wielkopańsko, położył miedzianą monetę na dłoni pacholika i zamknął ją w pięść, pełnym namaszczenia gestem. Pacholik miał tak nieszczęśliwą minę, że aż litość brała. Rycerz westchnął głośno i dołożył jeszcze dwa miedziaki. Twarz chłopca stajennego nieco się rozpogodziła, ale niezbyt przekonująco. Zamruczał z wdzięcznością i pociągnął Rosynanta w stronę stajni.
Rycerz postąpił krok do przodu, potykając się o własny hełm. O mało znów nie doszłoby do wypadku, ale młodzieniec w porę odzyskał równowagę. Znów paru wieśniaków się roześmiało. Czerwieniejąc na twarzy zgarnął hełm i rękawice. Ruszył do stajni. Odnalazł Rosynanta i schował zbędną część uzbrojenia do końskich juków. Zamierzał to samo uczynić z sakiewką, ale zamiast tego rozejrzał się podejrzliwie i po chwili namysłu przytroczył sakiewkę do pasa.
Gdy wyszedł ze stajni, na majdanie wciąż było pełno wieśniaków. Nie przejmował się tym, że wszyscy się na niego gapią i jest żywym tematem rozmów. A przynajmniej starał się. Z policzkami wciąż nieco czerwonymi podszedł do zajazdu. Ściany zdobiły przeróżne ogłoszenia. Trochę go to zdziwiło, bo wątpił by ktoś w tym siole umiał czytać, ale i jednocześnie napełniło nadzieją. Zaczął przeglądać ogłoszenia. Ogłoszenia matrymonialne... nie, przynajmniej nie teraz... Ogłoszenia o prace... nie. Listy gończe! Tak, o to chodziło. Oczy mu zabłysły, bowiem od razu znalazł to czego szukał. Zerwał list gończy i spytał jakiegoś wieśniaka o drogę do domu sołtysa.
SOŁTYS. PRACA DLA CHĘTNYCH. - Wielkimi wołami głosiła tabliczka nad domem sołtysa. Nawet nie musiał pytać o drogę. Drzwi były otwarte. Wszedł do środka, szparkim krokiem, brzęcząc zbroją. Przy stole na rozklekotanym krześle siedział okrągły człowieczek, wcinający polewkę cebulową. Na widok młodzieńca, zmarszczył władczo brew i włożył łyżkę do miski.
- Jestem Muchobij, sołtys Anchor, ten... tego... czym mogę słu...
Rycerz podszedł do stołu i za nim sołtys zdążył skończyć zdanie, wcisnął mu list gończy w pierś. Muchobij aż się zakołysał na krześle, czerwieniąc się silnie.
- Szukam go - przemówił rycerz młodzieńczym czystym głosem.
Sołtys odetchnął ciężko, położył pergamin na stole i posłał intruzowi spojrzenie, które miało dobitnie mówić kto rządzi w tej osadzie, a już na pewno w tym domu. Rozłożył niespiesznie list gończy na stole, poprawił koszule i od niechcenia spojrzał na pismo.
POSZUKIWANY SZUBRAWIEC, OSZUST I ZLODZIEJ. DZIAD Z CHROMĄ NOGĄ. WIDZIANY W TOWARZYSTWIE NIEDOROSŁEJ PANNICY. NAGRODA ZA WYDANIE GO W RĘCE SOŁTYSA ANCHOR WYNOSI DZIESIĘĆ ORENÓW. - Głosił jak byk list gończy.
Muchobij najpierw zbladł straszliwie, potem znów poczerwieniał silnie i zacisnął mocno pięści.
- Ten łotr! Ten dziad parszywy! To złodziejskie nasienie... - Muchobij machał wściekle pięściami, drąc się w niebogłosy. - Ten... tego... w rzyć chędożony skurwiel! Jakbym go dopadł... - urwał, przyjrzał się młodzieńcowi i uspokoił. - A dlaczego o niego pytacie? Jesteście może, panie, łowcą nagród?
- Błędnym rycerzem - poprawił bez nacisku młodzieniec, uśmiechając się ujmująco. - Ale nie mam nic przeciwko nagrodzie.
- A miano wasze jak? - Muchobij zlustrował wzrokiem błędnego rycerza od stóp do głowy.
- Roderyk. - Rycerz, dźwięcząc zbroją, skłonił się sztywno.
- A skąd? - Zapytał dociekliwie sołtys.
- A z daleka. - Roderyk uśmiechał się od ucha do ucha.
- Herbu...
- Nie godzi mi się wyjawić. Śluby rycerskie, sami rozumiecie sołtysie.
- A tak... Prawdę mówiąc i tak się nie znam na herbach. - Muchobij z rezygnacja machnął ręką.- No więc z tym dziadem to było tak: Przykuśtykał tu do naszej wioski z dziewczęciem młodym. Oboje odziani w łachmany, zawszeni i śmierdzący aż litość brała. - Muchobij zionął Roderykowi w twarz wonią cebuli i czosnku. - Siedli przed karczmą, kurwa ich mać i kasłali, jęczeli, płakali, wzywali pomocy ludzkiej i boskiej... O bogowie, czego oni nie robili! Dziewka krzyczała jeszcze, że owoce i warzywa ma na sprzedaż. Nienadgnite. Jakbyśmy tu w Anchor warzyw nie mieli a i jabłoń jaka się znajdzie jeśli chodzi o owoce. Akurat przechodziłem tamtędy. Spojrzałem na nich z bliska. I jak mówiłem... aż litość brała. To się ulitowałem. Zaprosiłem ich do naszego zacnego zajazdu. Ugościłem, nakarmiłem, dziadowi kufelek piwa nawet postawiłem. I wtedy dziad zaczął opowiadać historie różne. Zaczął od nieszczęść jakie go spotkały i tą jego sierotę po bracie, która Ptaszyną nazywał. Łzy mu z oczu kapały gdy mówił o swojej podopiecznej, a tamta patrzyła na mnie takim smutnym wzrokiem, że o mało a sam bym się rozbeczał. No to zamówiłem im goloneczki i postawiłem dziadowi jeszcze jeden kufel piwa. Jak dziad wcinał to aż mu się uszy trzęsły. I opowiadał. Różne rzeczy. Już nie tylko o swoim i tej dziewki nieszczęśliwym losie. Prawił wieści ze świata różne, różniste... A skończył na bajkach i bajędach. W międzyczasie jeszcze ze dwa kufelki mu postawiłem. Sam też wypiłem co nieco. Załatwiłem im nocleg w zajeździe. Na koniec śpiewaliśmy, zdaje się, wesołe przyśpiewki na cała wieś, gdy odprowadzali mnie do domu. I tam żem się zdrzemnął, jak bogowie przykazali. - Sołtys zaczerpnął głośno powietrza i zacisnął mocno powieki. - Na zajutrz się budzę, a tu, kurwa, cała chata splądrowana! - Otworzył oczy i łypnął nimi dziko dookoła. - Kufer otwarty i pusty! A przecie klucz zawsze nosiłem przy sobie. Musieli mi go zwędzić jak spałem. Oczywiście po tej dwójce też ani śladu.
- Kiedy to było? - Zaciekawił się Roderyk.
- A... będzie ze cztery dni temu.
- Doskonale. Może jeszcze ich złapię. - Podniósł list gończy ze stołu i zaczął go zwijać.
- No... szlachetny panie... Widzę, że was to zainteresowało. Ale przecie co to dla takiego szlachetnego rycerza dziesięć orenów... Tylko, że ja więcej dać nie mogę, bo mnie, kurwa, okradli. - Muchobij zawodził nieszczęśliwym głosem. - A ponadto w Anchor bogaczy nie sieją, tylko pszenice.
- Zadowolę się tymi dziesięcioma orenami. My błędni rycerze też nie jesteśmy bogaczami. Musimy korzystać z okazji! No i jesteśmy od tego by pomagać innym szlachetnymi czynami czyż nie, sołtysie?
- Eee... no tak... słusznie prawicie, panie Roderyku. Ale skąd będziecie wiedzieć gdzie szukać tej dwójki?
- Mam swoje sposoby. A ponadto jadę tropem tej dwójki już od jakiegoś czasu.
- Ach tak? - Muchobij zmrużył oczy. - Mogłem się tego domyślić, że takie z nich gagatki. Szczególnie ten dziad parszywy... - Prawie aż się zachłysnął.
- No właśnie. Ten dziad. Nikt nie poszukuje dziewki. Wszyscy dziada. Czemu, sołtysie, ciekawość nie wywiesiliście listu gończego też za dziewką?
- A co mi po dziewce... Przecie wiadomo, ze to dziada diabelska sprawka... Dziewka pewno tylko narzędziem... Poza tym dziewek bić nie przystoi, prawda, szlachetny rycerzu? Ale jak tego dziada dorwę w swoje ręce... - Pulchne policzki Muchobija zatrzęsły się złowieszczo.
- Macie rację, sołtysie. Dziad, ani chybi, kręci tym interesem. Trzeba dorwać dziada. Bywajcie. - Uścisnął mocno rękę zaskoczonego Muchobija. - Wrócę rychło po nagrodę. A póki co odwiedzę ten wasz przesławny zajazd.
Pogwizdując raźno, Roderyk jechał kłusem na Rosynancie, zostawiając daleko za sobą wioskę Anchor. Tym razem nie założył hełmu. Słońce grzało mocno, oświetlając twarz młodzieńca. Pot ściekał mu po twarzy. Mimo to jego żywe oczy wpatrywały się przed siebie jakby czegoś wyczekując. Po chwili z przeciwległego końca gościńca wyłoniła się grupa wozów jadących gęsiego. Gdy pierwszy z wozów był już niedaleko Roderyka, młodzieniec pozdrowił woźnice uniesioną ręką. Ten mu jednak nie odpowiedział. Gdy wozy go mijały, miał okazję przyjrzeć się ponurym twarzom i pustym oczom mieszczan i kupców siedzących na nich. Jeden z nich miał obandażowaną głowę. Opatrunek był nasiąknięty krwią. Roderyk jeszcze zdążył zapytać co się stało, ale na to również nikt mu nie raczył odpowiedzieć. Ponura karawana oddała się w milczeniu. Roderyk poruszył się niespokojnie w siodle i przezornie zwolnił tempo jazdy do stępa.
Za widnokręgiem dostrzegł już pierwsze zabudowania osady. Coś było nie tak. Czuł wyraźną woń spalenizny. Oblizał niespokojnie usta, gdy wjeżdżał do miasteczka. Było to miasto graniczne, ale nikt go nie zatrzymywał. Nic dziwnego, strażnica była spalona. Żadnych śladów straży. Przejechał kamiennym mostem. I minął posterunek celny. Tam również nie było śladu życia. Jechał dalej ku centrum miasteczka. Wiele domów było zrujnowanych i spalonych. Na ulicach przed domami było już widać ludzi. Niektórzy wynosili dobra z ruin własnych domostw. Inni siedzieli na ulicy i gapili się takim samym pustym wzrokiem, na pozostałości po osadzie, jak ludzie na wozach, których mijał po drodze. Przejechał przez skrzyżowanie ulicy Nabrzeżnej i Zbożowej. Był już blisko centrum miasteczka. Z daleka widział, że tam odbywa się główny ruch. Gdy tam dojechał, ujrzał liczne ciała ułożone w rzędy. Część pakowali na wozy krasnoludcy grabarze, klnąc ponuro. Gdy był już blisko dojrzał paru rycerzy w karminowych płaszczach. Na lewym ramieniu każdy miał znak Białej Róży. Roderyk niezdecydowany zatrzymał wierzchowca. Nerwowo postukał palcami o łęk siodła. W końcu zsiadł z Rosynanta i poprowadził go za uzdę w stronę ciał. Ukłonił się niedbale rycerzom, ale ci nie zwrócili na niego uwagi. Byli zbyt zajęci rozmową. Wiec spokojnie podszedł do ciał by się móc im przyjrzeć. Większość należała do mieszczan i strażników. Niektórzy zostali posieczeni, najprawdopodobniej mieczami, ale większość była naszpikowana drzewcami strzał. Roderyk miał już odejść ale nagle drgnął. Nieliczne z ciał należały do elfów. Wszyscy mieli przypięte wiewiórcze ogony do kołpaków i czap.
- Wiewiórki. - Powiedział cicho do siebie Roderyk.
- Ano, wiewiórki, Scoia'tael.
Roderyk znów drgnął, wyrywając się z zamyślenia. Obejrzał się. Za nim stał podstarzały rycerz Zakonu Białej Róży. Miał biały sumiasty wąs.
- Ominęła was, widzę, bitka, kawalerze. Miecz krwią nie splamiony, co? Szkoda. To tylko krew elfów. A klnę się, na wszystkie świętości swojego zakonu, że trudno o bardziej plugawą krew. - Przyjrzał się uważnie Roderykowi. - Powinieneś przyjąć nasze śluby chłopcze. Każdy rycerz jest na wagę złota, zwłaszcza jeśli chodzi o walkę z tymi przeklętymi elfami.
- Zastanowię się, panie. Najpierw muszę kogoś znaleźć. Wybaczcie. - Ukłonił się sztywno i prowadząc wierzchowca ruszył przed siebie, omijając ciała.
Rozglądał się ponuro po miasteczku, a raczej po tym co z niego zostało. Słuchał rozmów. Wiedział już dokładnie co zaszło. Jedno z komand Scoia'tael napadło i ograbiło miasto. Roderyk był nieco zdziwiony i zaniepokojony. Zwykle Scoia'tael dokonywali akcji dywersyjnych, ale nie często napadali i grabili miasta.
Tak czy owak już jakiś czas jechał za nimi jeden z oddziałów Zakonu Białej Róży. Rycerzom zakonnym udało się dotrzeć do miasta jako tako na czas. W każdym razie przepędzili komando i zabili paru elfów. Roderyk mijał napotkanych ludzi ocalałych z masakry i wypytywał o kulawego starca i towarzyszącą mu młodą dzierlatkę. Ale nikt nic nie wiedział, albo nie chciał powiedzieć. W Roderyku upadała wszelka nadzieja.
- Warzywa! Owoce! Taaaaaanio! Nienadgnite! – Usłyszał nagle dziewczęcy głos, roznoszący się po całej okolicy.
Było to tak dziwne i nieprzyzwoite na cmentarzysku tego miasteczka, że Roderyk aż drgnął, wyjątkowo silnie tego dnia.
Otworzył szeroko oczy. Zamrugał szybko. Przetarł mocno powieki. Widziadło jednak nie chciało zniknąć. Siedziało na ulicy z wystawionymi warzywami i owocami na sprzedaż. I próbowało je wcisnąć ocalałym z rzezi mieszczanom. Rycerz przywiązał Rosynanta do najbliższego palika. I z błyszczącymi oczami podszedł do widziadła. Widziadłem była młoda dziewka ubrana w zgrzebną sukieneczkę i parę drewnianych trepów. Była obwiązana kolorowymi chustami. Sukienka była cała ubłocona i osmolona. Na policzkach dziewczyny widać było ślady sadzy. Na jej szyi dostrzegł mała szarą myszkę, wytatuowaną niezbyt zręczną ręką. Włosy miała obcięte bardzo krótko, a mimo to niechlujnie, z dłuższymi pasmami opadającymi na kark. Gdyby nie sukienka pewnie wziął by ją za chłopca. Pogładziła pieszczotliwie kapustę leżącą przed nią a potem uniosła głowę i spojrzała niesłychanie smutnymi, szarymi oczami na Roderyka.
- Szlachetny rycerzu, na co tak patrzycie? Potrzeba wam może świeżej kapusty? - Jęknęła słabowicie.
- Ładna sukienka. Skąd ją masz?
- Od wujeczka... - Jej szare oczy zrobiły się okrągłe i zalśniły w nich najprawdziwsze łzy. Nagle jednak zmrużyła podejrzliwie załzawione oczy - A bo co?
- Od wujeczka... tak myślałem. - Roderyk powiedział cicho i uśmiechnął się miło. - A gdzie znajdę wujeczka?
- A co wam do tego? Kupujeta coś czy nie?
- Jestem przyjacielem Radgasta. To gdzie go znajdę?
- Przyjaciel wujeczka? - Wciąż przypatrywała się podejrzliwie, zmrużonymi oczami, Roderykowi. - Nie wyglądacie na przyjaciela wujeczka. Wujeczek się z takimi jak wy, panie, nie przyjaźni.
- Słuchaj! - Chwycił ją mocno za nadgarstek. - Chcę go odnaleźć. To ważne. Chcę mu pomóc.
- Akurat! - Zaszlochała dziewczyna. - Puszczajcie! Bo będę krzyczeć...
- Chodź, porozmawiamy gdzieś w spokoju... - Roderyk rozejrzał się nerwowo.
Ludzie, już częściowo otrząśnięci z szoku jakim był atak Scoia'tael na miasteczko, przypatrywali się im z niezdrową ciekawością.
- Luuuudzie!!! Ratuuunku!!! Gwałcą dziewicę!!! - Dziewczyna krzyknęła rozdzierająco. Gdyby ktoś tego dnia spał, z pewnością obudziłaby całe miasto. Gdzieś zniknęło to słabowite dziewczę. Szarpała się z całych sił w uścisku Roderyka.
Wolną ręką drapnęła go w twarz, zostawiając doskonale widoczne czerwone pręgi.
Roderyk pisnął niezbyt męsko, schował głowę w ramionach i chwycił drapiącą go dłoń, odciągając ją od swojej twarzy. Szamotał się z dziewczyną, klnąc nie po rycersku.
- Hola! Puść tę dziewkę, łotrze! - Padło zza pleców Roderyka.
Usłyszał odgłos wyciąganego miecza z jaszczura. Puścił dziewkę i odwrócił się czujnie z dłonią na pozłacanej rękojeści swojego miecza. Spojrzał w niebieskie oczy młodego rycerza Zakonu Białej Róży. Musiały być bardzo zimne, że zwrócił na nie w ogóle uwagę, gdyż najbardziej rzucała się w oczy paskudna blizna przechodząca przez cała twarz rycerza. Rycerz Białej Rózy dobywał ciężkiego miecza. Obok niego stał chyba giermek i dwóch innych rycerzy zakonnych. Twarze mieli ponure i zacięte a oczy im błyszczały na myśl o rychłym przelewie krwi.
- W samą porę, panowie rycerze! - Rzuciła dziewczyna. I, czego Roderyk nie mógł widzieć, zawachlowała rzęsami.
- Jam jest Tailles z Dorndal! Rycerz Zakonu Białej Rózy! I pogromca wiedźmina! - Wyprostował się dumnie rycerzyk z blizną.
Giermek szybko spojrzał na Taillesa i kaszlnął głośno w kułak.
- A ty, nieznany mi rycerzu, hańbisz nasz stan, prześladując ubogie sieroty! Wyzywam cię na udeptaną ziemię! - Zapowiedział Tailles. - Nie skrzywdzisz już więcej żadnej niewiasty!
Roderyk spojrzał niespokojnie na zacięte twarze reszty rycerzy i w niesłychanie zimne oczy Taillesa. Wiedział, że nie uda mu się wyłgać. I nie obędzie się bez rozlewu krwi. Zaczął się bać.
CIĄG DALSZY NASTĄPI