Starszyzno, wojowniczki i wojownicy...
...zapewnie nie uszlo Waszej uwadze, ze przez kilka ostatnich dni ciezko bylo sie ze mna dogadac.
Wiekszosc czasu spedzilem bowiem kompletnie zalany anyzowka. Zasypialem przy ognisku i kolejny
parszywy dzien rozpoczynalem tak samo, blagajac Athawulfa o dopelnienie buklaka. Powodem sa
niedawne wydarzenia, ktore w mym prywatnym zyciu spowodowaly wielkie zawirowanie. Trzymac tego
wewnatrz siebie nie dam dluzej rady! Gdybym tak zdecydowal, ide o zaklad, ze za tydzien czy dwa,
juz bym sie przy ognisku nie obudzil.
Wszystko zaczelo sie gdy otrzymalem list, nakreslony kostropatym, jakby roztrzesionym
charakterem:
"Bloomie, spotkajmy sie dzis w nocy w moim ogrodzie, nie daj sie zauwazyc nikomu.
W.G."
Kilka chwil minelo nim skojarzylem inicialy. Woody Gladdensbach, dziadeczek z Fandall. Bylem
zaintrygowany, bo lata cale nie odwiedzalem miejsca gdzie biegalem jako dziecko. U Woodiego
spedzalem zreszta sporo czasu, mial duzo ksiag i cierpliwosci by snuc najrozniejsze opowiesci.
Pod oslona nocy, niezauwazony, stawilem sie w ogrodzie. Juz z oddali czulem gleboki, drzewny
zapach dymu z fajki Woodiego. Gdy go ujrzalem, pomyslalem, ze w innych okolicznosciach moglbym
dziadka nie rozpoznac. Gdy bylem dzieckiem, byl juz stary, teraz natomiast wygladal jak zrobiony
z pergaminu: blady, pomarszczony i siwy.. Odnioslem wrazenie, ze jak ja, tak i on przerazil sie
troche na moj widok. Tatuaze, trzonki mlota i topora wystajace z temblakow to niecodzienny widok
w tej osadzie.
- Bloom, Bloom, dotarles. - wyrzezil. - Ale, ekhm, wydoroslales. Jak widzisz nie zostalo mi juz
wiele czasu. Lubilem Cie jako bachora, czesto biegale...
- Woody, przejdzmy do rzeczy. - odparlem, moze troche zbyt oschle.
- Tak, do rzeczy. Pamietasz pewnie jakie miales watpliwosci co do twoich korzeni.. - Tu Woody
zabulgotal gdzies z glebi pluc i rozkaszlal sie straszliwie.
- Yea, matka w wieku gdzie jeno cudem moglaby urodzic zdrowego niziolka, obaj rodzice o czarnych
czuprynach a ja rudy jak zardzewialy gwozdz..
- ...taak, to nie byl dobry pomysl, nie byl. Jeszcze Bitterleaf'owie zmarli tak szybko, ale za to
wiedzialem ze oni by nigdy, nigdy! Nim umre musze ci cos opowiedziec, meczy mnie to w strasznie.
- O czym ty gadasz!? Bloede Arse! - unioslem sie. Cierpliwosc wisiala na wlosku. Moze starzec
zmysly postradal?
- Spokojnie.. - zlapal mnie za ramie - nie chcesz chyba staruszka na smierc wystraszyc. Wiele lat
temu, prawie tyle ile trwa twoje zycie. - usmiechnal sie lekko pod nosem - Siedzialem u siebie
w bibliotece jak co wieczor...
Poczulem dziwny przewiew swiezego powietrza, unioslem glowe znad ksiegi i zobaczylem Brigit
Dale z Wichrowych Wzgorz, niziolke, ktora od lat wraz z partnerem Byrdie'm, walczyla w komandzie
Scoia'tael na granicach Mahakamu i Temerii. Przerazony zaniemowielem. Wiesz sam, ze handlujelmy z
Foltestem, Wyzima kupuje od nas sporo towarow. Cisze, w tamtym momencie, przerwalo kwilenie.
Ujrzalem zawiniatko w jej dloniach, z wystajacymi rudymi kosmykami kreconych wlosow. To byles
ty. Twoja matka w kilku krotkich zdaniach opisala mi sprawe. Komando w ktorym walczyli twoi
rodzice bylo w ciezkiej sytuacji. Kilka nieudanych manewrow i szczescie po stronie wrogow,
przetrzebilo ich szeregi. Brigit wyjasnila, ze nie sa w stanie o ciebie zadbac. Poprosila abym
znalazl kogos kto sie toba zajmie. Domyslasz sie, jaki jest moj stosunek do tych spraw, czytalem
ci sam, dawno temu, opowiesc o Aelirenn.
Potwierdzilem skinieniem i odpowiedzialm chlodno. - Porzucila mnie, to chcesz rzec?
- Nie, poprosila o rok opieki, az sytuacja sie poprawi. Umowilismy sie, ze wyznaczonego dnia
dostarczymy cie Sougivallowi do jego chaty, temu staremu zielarzowi, ktorego pewnie znasz. Tam,
dzien pozniej, twoi rodzice mieli cie odebrac. - Woody przymknal oczy, pociagnal fajke i wypuscil
dym. Przez chwile zdawal sie byc calkowicie nieobecny. Ja, przytloczony tym co uslyszalem,
przestalem go popedzac, trwalem w bezruchu.
- Dziesiec miesiecy pozniej - kontynuowal nagle starzec - dostalem wiadomosc. Sytuacja w Komandzie
nie poprawila sie. Znalezli i wyeliminowali, co prawda, przyczyne problemow, ktora okazal sie byc
zdrajca i szpieg, to jednak oboz byl w trakcie przenosin, narazony na ataki. Spotkanie zostalo
przesuniete o kolejny rok. Tu zaczely sie problemy, Bitterleaf'owie ktorzy sprawowali nad toba
piecze zmarli. Najpierw Blaum a miesiac pozniej, jakby byli jednym organizmem, Narcyzja. Brent
Bregson z zona, wlasciciele gospody, wydali mi sie odpowiedni. To byl moj blad.
- Co sie wydarzylo po roku? - zapytalem wystraszony podejrzeniem dokad prowadzi opowiesc Woodiego.
- Bloom... usiadz kolo mnie, odetchnij, pamietaj, gniew jest zlym doradca.
- Co sie wydarzylo! - krzyknalem.
- Pobudzisz wszystkich! Juz mowie, juz mowie, daj kapciuch nabic. - staruszek, mimo wygladu
sugerujacego rychla smierc wytrzepal fajke i wydzielil porcje nowego ziela w oszalamiajacym tempie.
- A wiec czas plynal szybko, cala twa historia byla, jak myslalem, utrzymana w calkowitej tajemnicy
przed reszta osady. Od rana, dnia gdy miales zostac zaprowadzony do Sougivala, wypatrywalem ciebie
i Brenta oddalajacych sie w strone masywu. Niestety poznym popoludniem uslyszalem, ze bawisz sie
nieopodal mojego domu. Cos bylo nie tak, moje stare serce zabilo w szalenczej arytmii. Wyskoczylem
z domu w poszukiwaniu karczmarza, zrobilem kilka krokow i uslyszalem.
- Bloom! Bloom! Wskakuj na woz, ale juz! - darl sie Brent, otoczony grupa innych niziolkow.
Prawie cala wies zebrala sie kolo karczmy a na wozie z sianem siedziala gromada
podekscytowanych dzieci, teraz juz, uzupelniona o ciebie.
- Wsiadaj Woody! Wojsko Foltesta jedzie z gor, ponoc upolowali jakies wiewioreczki! - wesolo
pokrzykiwal wlasciciel tartaka.
Zamarlem. Oniemialy usiadlem z tylu, woznica strzelil z bicza i woz powoli ruszyl. Minelismy
brame. Po chwili dalo sie uslyszec tentent koni, oddzial skladajacy sie bodajze z siedmiu
zolnierzy, niespiesznie schodzil traktem. Po dluzszym czasie zauwazylem, ze trzech jezdzcow
zamykajacych eskadre, ciagnie, kazdy przytroczony do swego siodla, skotlowany ladunek. Nim
zorientowalem sie, czym owe pakunki sa, uslyszalem pisk kobiet i dzieci.
- To ciala! To krwawiace ciala! Zasloncie dzieciom oczy! - Trzy zmasakrowane szczatki, niemozliwe
do rozpoznania, uderzaly o kazdy glaz i galaz na swej drodze, znaczac szlak czerwienia.
- Jada tak z nimi od chaty zielarza. - uslyszalem gdzies obok. Nie moglem pozbierac mysli.
- Armia zlapala trzech wojownikow Scoia'tael, niziolka, niziolke i krasnoluda, stary gnom goscil
ich w chatce, ponoc sam po gebie mocno oberwal. - Mowil ktos z ekscytacja.
- Zolnierze otoczyli te chatke, wiewiorki nie mialy szans! Teraz powiesza te kadlubki na placu
w Wyzimie.
Uslyszalem krew krazaca w moich zylach, uderzajaca w skronie. Jakby zagotowala sie w srodku.
- Moi rodzice i trzeci wojownik, ktory zszedl z nimi najpewniej dla bezpieczenstwa. - powiedzialem
na granicy slyszalnosci, cedzac slowa przez zacisniete zeby.
- Tego nikt nie mogl potwierdzic, oprocz innych czlonkow Komanda, ale tez tak sadze. Bloom,
posluchaj..
- Zaraz, chwila, to przeciez musiala byc zasadzka. Sprzedali ich za chedozone srebrniki: lepsza
cene drewna, czy tansze produkty do karczmy. Co o tym wiesz, Woody!
- Moge sie tylko domyslac, pozatym lata cale minely..
Dzialalem jak maszyna, patrzac na wszystko jakby z boku. Z szybkiego skretu ciala wyprowadzilem
uderzenie ktore wyrzucilo rzezbiona fajke starca na dobre dwadziescia lokci.
Warknalem wsciekly:
- Pieprzysz! Zaczales, to skoncz te historie, inaczej bede cie traktowal jak tamtych, jak zdrajce!
Twoje ksiegi, twoj piekny ogrod, pieprzone pawie, wszystko zamienie w pyl.
- Brent, ktorego wtajemniczylem w owych dniach w cala sytuacje. - Kontunuaowal Woody, widocznie
przestraszony. - Mysle, ze wygadal sie zonie. Ona przyjazni sie z Rozalia, ktora regularnie dowozi
wypieki na dwor w Wyzimie. Tam wypytala zapewne, glupia, o mozliwe korzysci, a juz samo pytanie
spalilo caly sekret. Podejrzewam, ze jakis sierzant mocniej ja przycisnal, z jednej strony
pogrozil, z drugiej cos obiecal. - Woody gestykulowal nerwowo. - Skonczylo sie tak jak
opowiedzialem, badz jednak pewien, ze trzymano to przede mna w sekrecie, gdybym wiedzial,
ostrzeglbym Sougivala i odwolal spotkanie. Bloom, jesli checsz...
Ostatnie slowa Woddiego, brzmialy jakbysmy rozmawiali pod woda. Dzwiek rozciagal sie w
nieskonczonosc. Mechanicznie wstalem i ruszylem do karczmy. Starzec pokrzykiwal, prosil bym wrocil,
bez efektu. Byla noc, glowna sala "Pod Kilofem i Oskardem" wypelniona byla po brzegi, odnioslem
wrazenie, ze obecnych jest wiekszoc pracownikow tartaku. Moje gwaltowne wejscie zaskutkowalo
zapadnieciem grobowej ciszy, wszyscy skupili sie na mnie.
- Brent! - krzyknalem. Za kontuarem pojawila sie siwa juz glowa mojego drugiego przybieranego ojca.
- Kto ich sprzedal, Brent! I za co?! - powiedzialem juz troche ciszej. - Gadaj bo zabije!
- Bloom, uspokoj sie, piwa najpierw naleje. - odparl znajomy glos. Juz nie tak mocny jak sie
onegdaj wydawal.
- Piwa bedziesz lal temu lachudrze? Niech sie cieszy ze nie skonczyl jak rodzice, moglismy
sierzantowi powiedziec kim jest, pewnie wiecej grosza by rzucil. Do lasu go ciagnelo od malego a
teraz patrzcie co z niego wyroslo, dziwadlo! - Podchmielony wlasciciel tartaku, o ile mnie pamiec
nie mylila, wyglaszal swe poglady. Za nim przy szerokim stole, siedzialo sporo mlodych pracownikow,
kilku wstalo.
- Lapcie chlopy, ktory co ma pod reka, niech spieprza skad przybyl! Przepedzimy go do lasu!
Od tego momentu nie pamietam zbyt wiele. Kolejne sceny, jakby zatrzymane w czasie.
Trzymam topor i miecz, warczac na zblizajacych sie wokolo.
Fontanna krwi sika po mocnym, udanym cieciu.
Cisza zamienia sie w straszliwy wrzask.
Tne i unikam jak w transie, zabijam bez wysilku kolejnych przeciwnikow.
Pot zmieszany z krwia splywa na oczy.
Ide pod swiatlem ksiezyca przez Mahakamski las.
W lesie odzyskalem swiadomosc, dotarlo do mnie co sie stalo. To byla rzez. Zabilem bardzo
wielu. Nie szkoleni w walce, nie stanowili wyzwania. Zawladnela mna zemsta i zaslepil gniew,
nie do poskromienia. Co ja uczynilem? Zamienilem sie w kata wymierzajacego, bez wyroku, wlasna
sprawiedliwosc... Mysli tlukly sie w glowie. Oboz, dotrzec do obozu i uchlac sie do
nieprzytomnosci... Kim sie stalem? Od lat walcze o wolnosc Starszych Ras, zgodnie ze wspolnymi
ideami. A teraz? Jak zwykly morderca... wycialem w pien cala garsc, dalszych czy blizszych,
kuzynow. Uchlac sie do nieprzytomnosci, wyciszyc leb, jedyny ratunek. Przeciez to zdrajcy!
Sprzedali tych, ktorzy zycie poswiecili, miedzy innymi dla tej cholernej osady. Powinienem zabic
wszystkich! Wszystkich! Od tamtej chwili w mojej glowie toczy sie ciagla walka, jakby dwie osoby
przeciagaly line. Sil maja podobnie i zadna wygrac nie moze.
Kilka dni pozniej, idac na rutynowa misje w gory Mahakamu, zatrzymalem sie na rozstajach,
gdzie stoi tablica z wywieszonymi listami gonczymi: scigany za setki morderstw w Fandall,
przeczytalem. Wojt czy starosta troche przesadzili z tymi setkami, choc nie ma co sie dziwic,
zostalem ich najgrozniejszym wrogiem. Pod spodem widnial moj rysopis i podpis:
Bloom Dale z Wichrowych Wzgorz, rzeznik z Fandall.