Kod: Zaznacz cały
***
Siedemnasty dzien pory Imbaelk wedlug rachuby czasu Starszego Ludu,
Kaedwen, zgliszcza tymczasowego obozu Komanda Scoia'tael.
- To chyba ostatni, generale - odziany w kolczuge mezczyzna skinal w kierunku szamoczacego sie w wiezach krasnoluda. - Nie ma zadnych doniesien odnosnie uciekinierow. Tym razem to koniec.
Siedzacy na bojowym rumaku mezczyzna usmiechnal sie z satysfakcja. Na plytowym pancerzu polyskiwal w swietle plonacego ogniska czarny jednorozec w zlotym polu. Czlowiek powiodl wzrokiem po brunatnym od krwi blocie i lezacych w nim, zmasakrowanych cialach. Gdzieniegdzie tylko dostrzegal te odziane w szare kolczugi i stalowe helmy Armii Kaedwen, wiekszosc stanowila przedziwna mieszanka Starszych Ras. Tu i owdzie tlily sie takze niewielkie szalasy i namioty. Wiekszosc cial nieludzi odziana byla jedynie w ubrania, niewielu trzymalo w rekach bron.
- To byla dobra zasadzka, generale. Niczego sie nie spodziewali - mezczyzna w skorzanym stroju przepatrywacza potarl sie po nieogolonym policzku. - wystarczylo jedynie wytropic, gdzie sie zlaza. Ten krasnolud - szczurza twarz wykrzywila sie w zlosliwym usmiechu - jest kims waznym w tym calym komandzie. Warto by bylo...
- Byl - przerwal mezczyzna na rumaku. Lodowate spojrzenie blekitnych oczu spoczelo na tropicielu. - Byl. Komando juz nie istnieje. Powierzam to scierwo...
Ostrzegawczy krzyk wydobyl sie z gardla jednego ze straznikow. Prowadzony wiezien naglym szarpnieciem zerwal krepujace go wiezy i z dzikim okrzykiem ruszyl w kierunku rozmawiajacych. Potezne dlonie zaciskaly sie kurczowo na drzewcu wyrwanej wloczni, sklejona krwia broda falowala w rytm szybkich krokow, z poteznej piersi wyrwal sie rozdzierajacy serca okrzyk - ELIRENA!
Nagle krasnolud zachwial sie. Samym impetem przebiegl jeszcze kilka metrow, po czym runal na kolana. W zapadlej nagle ciszy dzwiek uderzajacej o skuta lodem ziemie broni byl niczym trzask bicza. Wojownik ostatkiem sil uniosl glowe, spogladajac na generala Armii Kaedwen, w jego gasnacym spojrzeniu tlila sie juz tylko rozpacz. Otworzyl usta, lecz miast slow poplynal z nich strumien krwi. Martwy osunal sie twarza w brunatne bloto. Dwa sterczace z plecow belty oskarzajaco wskazywaly niebo.
- Niewazne - ochryply glos przerwal zapadla cisze. - To byla doskonala robota. - Mezczyzna szarpnal wodze, obracajac konia. Nim jednak ruszyl, dobieglo go ciche zapytanie.
- Generale? Co z reszta jencow? - przez dluzsza chwile mezczyzna milczal, zastanawiajac sie nad losem pozostalych przy zyciu nieludzi. Gdy odezwal sie, jego glos byl beznamietny, jak zawsze, gdy wydawal rozkazy, a przeslanie tym razem bylo proste - zabic.
Krew Aen Seidhe powoli wsiakala w stratowana buciorami ziemie. Tak jak przepowiedziala to Ithlinne Aegli aep Aevenien - nadchodzil Tedd Deireadh, Czas Konca.
***
Dziewietnasty dzien pory Imbaelk wedlug rachuby czasu Starszego Ludu,
Kaedwen, gdzies w rozleglych puszczach.
Garstka obdartych postaci poruszala sie wolno, w ciszy przedzierajac sie przez wiekowa puszcze. Kazde z nich ciagnelo za soba prowizoryczne sanie, na ktorych spoczywal zawiniety w futra pakunek, albo tez - znacznie czesciej - ranny towarzysz. Prowadzil ich mizernej postury gnom, zlepione sniegiem, pozamarzane straki bialych wlosow spadaly mu w nieladzie na ramiona. Przewiazana brudnymi, przesiaknietymi krwia szmatami lewa reka spoczywala na prostym temblaku, a poryta bliznami i sina od mrozu twarz wyrazala zrezygnowanie. Po raz pierwszy czul, ze ich walka od samego poczatku skazana byla na porazke. Nigdy nie uda sie zwyciezyc plugawych dh'oine, z dnia na dzien ich przybywa, na kazdego zabitego pojawia sie dziesieciu nowych. Poprawil skorzane pasy, do ktorych przymocowane zostaly sanie; otarte do zywego miesa ramiona przy kazdym kroku zmuszaly go do mocniejszego zagryzania warg. Smak krwi zabil juz zupelnie wspomnienie o poprzednim posilku, musial jednak isc nadal, musial dac im przyklad. Wbil puste spojrzenie w zabandazowana konczyne. Material zabrudzil sie juz i wystrzepil, w otulonej nim dloni nie czul zupelnie nic - "Moze to tylko zimno?" - pomyslal, zaraz jednak pojawily sie kolejne, zlowieszcze mysli... "Nigdy juz nie bedziesz w pelni sil, tak jak i twoje Komando". Z trudem zrobil kolejny krok.
- Konsulu - cichy glos wyrwal go z bolesnego zamyslenia - dalej dzis juz nie pojdziemy. Jestesmy juz zbyt wycienczeni. Rozbijmy oboz. - Czy w spojrzeniu elfa nie kryje sie rozczarowanie? Zawiodl ich, ich wszystkich. Najpotezniejsze komando w Kaedwen zostalo rzucone na kolana. Gorzej, zostalo wdeptane w ziemie okutymi butami dh'oine. Zawiodl ich. Zyli juz tak dlugo, wyrywajac smierci kazdy dzien, ale nigdy tak wielu, nie tak szybko i nie jednego dnia. Zawiodl ich. Mogl wystawic wiecej wart, dalej mogl przeniesc oboz. Ale sniegi spadly tak szybko tego roku.
- Konsulu - dlon w futrzanej rekawicy opadla na jego ramie, bol go otrzezwil.
- Tak, dobrze. Rozbijmy - w glosie nie bylo zwyklej werwy, byl pokonany.
- Konsulu? - drugi glos, zimny jak stal. Szare oczy wpatruja sie beznamietnie, oceniaja? Nigdy nie wie, co tkwi w jej glowie. - Kolejne dwa trupy - bez emocji, stwierdzenie faktu. Dwa trupy, udalo im sie ujsc z zasadzki tylko po to, by umrzec w tej lesnej gestwinie. Dwa trupy, dwoch, dwoje, a moze dwie osoby, ktore walczyly razem z nimi, ramie w ramie. Dwa trupy.
- Konsulu - nagle czuje, ze jest gdzies ponad tym. Patrzy z gory na ich grupke, ze zdziwieniem dostrzega, ze mala osobka pada na kolana, zapadajac sie niemal po pas w snieg. Dwoje zaskoczonych elfow przykleka przy nim, nie slyszy ich, chociaz widzi poruszajace sie usta. Ci, ktorzy sa w stanie chodzic, zblizaja sie. "Odejdzcie!" Chce krzyczec, jednak nie jest w stanie wydobyc z siebie slow, tylko dziki skowyt zagonionego w pulapke zwierzecia. Ciemnosc.
- Co teraz? - elf wyciaga dlonie w kierunku malenkiego ogniska. Obozowisko nie jest wielkie, pozostalo ich mniej niz dwadziescioro. Ci, ktorym udalo sie wyjsc z zasadzki niemal bez szwanku, opiekuja sie ciezej rannymi towarzyszami. Minely dwa dni, a zapasy juz niemal sie skonczyly, brakuje jedzenia, brakuje futer. Tylko dwa dni i troje martwych - Co zrobimy?
Zimne oczy sa jak zawsze beznamietne, usta elfki wykrzywia pozbawiony wesolosci, cyniczny usmiech. - Zdobedziemy jedzenie.
- Co bedzie z nami? - pytanie przez chwile zawisa w powietrzu, a spojrzenia obojga przenosza sie na zawinietego w skory, spiacego niespokojnie gnoma. Glosy staja sie cichsze. Zlewaja sie, tak, ze nie mozna rozroznic, kto zadaje pytanie, a kto odpowiada - Przetrwamy.
- Jak dlugo? - Platki sniegu wiruja, opadajac na niewielki oboz skryty posrod wiekowych drzew. Przy swietle ksiezyca grupka postaci krzata sie niemal w milczeniu. Mimo druzgocacej kleski, w sercach ich tli sie iskierka nadziei.
- Tak dlugo, jak tylko zdolamy...