***
Sygnał alarmu dotarł do grododzierżcy. Velerad zatrząsł się gwałtownie, poczerwieniał na twarzy.
- Zabić! - wrzeszczał - Zabić bez litości! Opuścić posterunki, mordować! Zabić wszystkich! Nikt nie ma prawa wymknąć się Wyzimy, nawet mysz!
Kapitan gwardii skinął głową, bez słowa opuścił gabinet. Z korytarza dochodziły jego krótkie rozkazy. Już po chwili, budynek niemal opustoszał.
Grododzierżca rozkazał zabarykadować wrota. Upadł otyłym cielskiem na głęboki fotel.
- Żeby tak w biały dzień… Rude skurwysyny, doigrają się wreszcie. Moje miasto, moje piękne miasto... - jęknął, otarł spocone czoło pulchną dłonią. Sapnął ciężko. Musiał się opanować, był przecież włodarzem Wyzimy.
- Wołodia – rzucił głośnym, ale już spokojniejszym głosem – do mnie.
W drzwiach pojawił się zwalisty strażnik. Velerad skinął na niego dłonią, aby podszedł bliżej.
- Powiedz mi, Wołodia, kogo mi tu kapitan zostawił?
Gwardzista podrapał się po brodzie.
- Mnie…
- To widzę – Velerad skrzyżował ramiona. Wołodia potwierdził, uśmiechnął się i wydukał jednym tchem:
- Jasena, Todora, Atanasa i tego nowego młokosa, jak mu tam… - zastanowił się. – A, juże wiem, mości panie. Gerg, czy Gerk. Jakoś tak żem zapamiętał. Niewyraźnie mówi, jak to prosty chłopak ze wsi.
- Wołaj ich tu.
Strażnik stuknął obcasami i wyszedł. Wrócił po chwili prowadząc pozostałych. Siwy, ale żylasty Jasen miał minę bez wyrazu. Przeżył już wiele, więc dzisiejszy atak jakiejś bandy obwiesi na miasto nie wydawał się robić na nim większego wrażenia. Potężny Atanas o szpakowatej czuprynie miał opuszczony wzrok i nawet nie ukrywał niepokoju, choć przecież znał swój fach. Szczawikowaty Todor szczerzył się głupkowato, zadowolony z wezwania na audiencję do grododzierżcy. Gerg stanął przy nich. Od razu było widać, że jeszcze nie przywykł do służby i kompanów. Był wysoki, szczupły. Spod głębokiego hełmu wystawała mu tylko żuchwa, na której próżno było jeszcze szukać zarostu. Nie odzywał się nie pytany, co Wołodia cenił u rekrutów.
- To oni, panie. Trzech jeszcze pilnuje kordegardy, ale nie przyszli, bo żem wrota polecił zaryglować, wedle rozkazu – wydusił i znów podrapał brodę.
Velerad nie skomentował, zmierzył wszystkich wzrokiem. Przedłużał ciszę. Z zewnątrz słychać było krzyki ludności, niekontrolowany zamęt i popłoch. Zetknął dłonie palcami, tworząc piramidę. Robił tak od dawna, by nie machać rękoma gdy był zdenerwowany. Uważał, że to było niezwykle plebejskie, więc nie przystawało do zachowań grododzierżcy. Odchrząknął wreszcie, zatrząsł obwisłym podbródkiem.
- Todor i rekrut, na korytarz. Zamknąć okiennice, pilnować. Atanas i Jasen zostaną przy mnie. Wołodia, odpowiadasz za bezpieczeństwo tego budynku. A teraz słuchać wszyscy – warknął, nie mógł już dłużej nad sobą panować. - Jeśli jakimś sposobem grasantom przyjdzie na myśl wyważyć wrota, nie dopuścicie ich tu. Siedziba grododzierżcy jest sercem i umysłem Wyzimy, czy to jasne? – nie czekał na odpowiedź, mówił dalej. – Jeżeli ja zginę, to miasto upadnie i nic wam nie pomoże. Więcej powiem – zawiesił głos w efektownej pauzie, spojrzał kolejno na każdego z żołnierzy i dopiero wówczas odezwał się, dobitnie akcentując każde słowo. - Czy wiecie, co zrobi wam Miłościwie Panujący, jeżeli zawiedziecie i bogowie wzbrońcie, przeżyjecie mnie?
Pokiwali niepewnie głowami.
- Cieszę się. No, nie stać mi tu. Do obowiązków! Służyć macie, nie potakiwać!
Atanas i Jasen zmierzyli się wzrokiem, lecz milczeli. Pozostali strażnicy wyszli. Velerad nie patrzył już na nich, zatem nie mógł zobaczyć, że w progu Gerg obejrzał się jeszcze i posłał mu długie, nieprzyjemne spojrzenie.
***
Byli stworzeni z mroku, braćmi cieni, bezimiennymi ostrzami pośród ciemności. Wtapiali się w nią tak doskonale, że chyba tylko psy myśliwskie mogłyby odkryć ich obecność. W mieście jednak próżno było takich szukać – a przynajmniej tam, gdzie się znajdowali. Kruczowłosy elf odsunął kaptur ciemnego płaszcza. Podrapał palcami wygolony, pokryty tatuażem kark i wykrzywił się, jak gdyby szkarłatno-czarne ciernie nie były tylko malunkiem, a faktycznie rozrywały jego skórę. Ostrożnie wyjrzał na ulicę.
Zamieszanie, jakie zaczęło się po ataku, ogarnęło całą Wyzimę. Ludzie biegali, bezładnie przemierzali ulice. Słychać było lamenty, krzyki. Wzywano straż, polecano się wzajem opiece Wiecznego Ognia albo Melitele – ale póki co, na wołania odpowiedział tylko przerwany nagle alarm. Stłumiony dźwięk rogu dał elfom sygnał do działania.
- Jak tam, Saey? – słysząc wypowiadane półszeptem imię, elf odwrócił się. Tak przywykł do ciemności, że mógł bezbłędnie odgadnąć wyraz jasnych oczu, czy twarzy Skavo.
Obaj przybyli do miasta parę dni wcześniej, zrobili rekonesans. Przygotowali się do zadania, jakie otrzymali od dowódcy. Wskazania były jasne, toteż spędzili w ukryciu cztery dni, zaś nocami przemykali od kamienicy do kamienicy w poszukiwaniu dogodnych celów i dróg ucieczek. Nie rzucali się w oczy, schodzili strażnikom z drogi. Dwóch podróżnych w zakurzonym odzieniu, w kaftanach, bez widocznej broni, nie budziło większych sensacji nawet, jeśli byli nieludźmi. Rozmawiali niewiele, przekazywali sobie tylko konieczne informacje w tajnym języku gestów, znanym skrytobójcom i niektórym szanowanym w półświatku szumowinom. Byli gotowi na zdarzenia dnia dzisiejszego, a przynajmniej tak im się wydawało.
- Zaczęło się na dobre – szepnął Saeyael. – Potrzebuję jeszcze chwili, upewnię się – ponownie zerknął w prześwit między budynkami wyczekując dogodnego momentu. Bolały go plecy. Na odpoczynek po wczorajszej nocy wśród niekończących się uliczek wybrali ciemną norę, przedsionek nieczynnej od dawna manufaktury. Nieznośny wiatr dął między ścianami, ochładzał jeszcze wyziębione jesienną słotą mury. Elf nie zmrużył oka, lecz nie winił za to tylko niesprzyjającej aury. Czuł podenerwowanie, ale i irracjonalną ekscytację, przyzwyczajał się do obecności w tym wymagającym położeniu. Dużo rozmyślał oczekując na dzisiejszy dzień. Wtedy właśnie uświadomił sobie, że gdyby jego los potoczył się inaczej, wiódłby teraz wygodne, dostatnie życie. Prawda była taka, że tak jak nie lubił o sobie opowiadać, nie znosił spokojnej egzystencji. Dawniej, gdy nie znał jeszcze osobiście nikogo z Komand, słuchał opowieści o nieludziach toczących krwawą wojnę, która dawno już jest przegrana, oraz mordujących w imię jakichś wydumanych idei. Niestety, ku zdziwieniu (i zgorszeniu) niektórych, wyjęci spod prawa grasanci bardziej go ciekawili, niż przerażali. Miał możliwość pójścia różnymi drogami, znał przynajmniej kilka spojrzeń na świat. Któreś z nich mógł obrać za swoje, uczynić codziennością, lecz wierzył, iż podjęciu tak ważnej decyzji towarzyszyć powinno coś więcej. Dlaczego zatem stał się wojownikiem o wolność Starszych Ras? Kiedy ktoś go o to pytał, odpowiadał milczeniem. Jego wybór to jego sprawa, choć sam wiedział, iż miało nań wpływ wiele czynników, w tym spotkanie licznego Komanda i pewna rozmowa.
- Ruszamy? – Skavo wyrwał go z rozmyślań.
Saeyael uśmiechnął się. Dobrze pamiętał tamten dzień, jak i fakt, że ostatecznie zadecydowało to, co pozostało między słowami. Może to było przeznaczenie, może zwykły przypadek. On wiedział swoje i nie żałował żadnej chwili, a rozkojarzenie było ostatnim, czego teraz potrzebował. Był wojownikiem Scoia’tael.
Elf sprawdził ułożenie sztyletów, które zawsze nosił w rękawach i jednym gestem przekazał towarzyszowi odpowiedź twierdzącą. Skavo założył na plecy wypchaną sakwę. Ze spokojem doświadczonego wojownika, raz jeszcze sprawdził ekwipunek i potwierdził gotowość do działania.
Wystarczyło mgnienie chwili, by obaj wyłonili się z cieni i wtopili w przestraszony tłum. Doskonale udawali, że sami uciekają, a przy tym ciągle zmierzali do wybranej poprzedniej nocy kamienicy – tuż nieopodal głównego placu miasta. Gdy ujrzeli budynek wtłoczony pomiędzy kolejne niby żołdak w zwarty szereg oddziału byli pewni, że zdecydowali dobrze. Skavo i Saeyael słyszeli stłumiony szczęk broni, jednak nie mogli wiedzieć, co dokładnie dzieje się po drugiej stronie zabudowań. Walka wrzała, a oni dwaj mieli coś do zrobienia - tylko to było pewne.
Zasłonili twarze chustami aż po same oczy, wślizgnęli się przez otwarte okno, prosto do piwnicy. W krótkim czasie odnaleźli wyjście i prowadzące wyżej schody. Pokonali kilka stopni, spojrzeli w górę. Tak schody, poręcze, jak i cała konstrukcja wnętrza kamienicy była połączeniem solidnego drewna oraz kamienia. Skavo wyjął z sakwy dwie butelki oleju, jedną podał Saeyaelowi. Zaczęli oblewać drewno łatwopalną substancją. Olej był śliski, więc musieli bardzo uważać, by się nie poślizgnąć. Byli już niemal u szczytu schodów, na wprost drzwi wiodących na parter kamienicy, gdy usłyszeli pospieszne kroki, urywane oddechy i wrzaski ludzi ryglujących najwyraźniej wejściowe wrota.
- Łapać noże, pogrzebacze i na nich, a nie drzwi blokować! Tchórze, po sadybach się chowają jak te szczury! – wydzierał się głuchym głosem jakiś starzec.
- Zawrzyj gębę, dziadku, bo cię zaraz wyrzucimy na bruk, to sobie powojujesz. Laską ślepia powybijasz nieludziom przebrzydłym – rechot basowego głosu dudnił w uszach elfów. – Zemścimy się na tych, co zostaną w Wyzimie, teraz niech straż robi swoje. Za coś żołd biorą trutnie foltestowe, a ja żem nigdy się do służby i pod but grododzierżcy nie pchał.
Nerwowe wymiany zdań, przekomarzania, kłótnie i przyciszone głosy kobiet starających się uspokoić płaczące dzieci zagłuszały istotę rozmowy. Skavo i Saeyael zdawali sobie sprawę, że nie mogą teraz tak po prostu wyjść na korytarz. Musieli szybko podjąć decyzję, co dalej. Ułatwiły im to nagłe odgłosy kroków. Ktoś się zbliżał.
Kiedy drzwi uchyliły się rozświetlając ponury półcień piwnicy, zwalisty człowiek ryknął wniebogłosy i rzucił się na elfów z pięściami.
- Patrzcie ich, aż tu wleźli! Bij, zabij! Złodzieje, nieludy! – wyrzucił ciężkie ciało do przodu, usiłując pochwycić Skavo potężnymi łapskami. Elf zwinnie uchylił się bacząc, by nie zejść ani stopnia niżej, albowiem to oznaczałoby balansowanie na naoliwionej powierzchni. Następnie uderzył napastnika na odlew trzymaną w dłoni butelką oleju. W ślad za ciosem błyskawicznie powędrowała druga ręka, w której błysnęło rozpędzone ostrze sztyletu. Z otworzonej tętnicy szyjnej buchnęła krew. Rozpaczliwa próba jej zatamowania palcami nie przyniosła oczekiwanego rezultatu. Skavo zapamiętał tylko wytrzeszczone oczy ofiary, gdy martwe ciało z impetem runęło w dół, ześlizgując się po schodach.
W tym samym czasie Saeyael skonfundował, że reakcją na wołanie mężczyzny był jeszcze większy popłoch wśród mieszkańców kamienicy. Mimo to, do drzwi piwnicy zbiegło się parę odważniejszych osób, by odeprzeć zagrożenie. Gdy zatem pewien tyczkowaty wyrostek postanowił rozprawić się z intruzem kuchennym tasakiem, elf pozwolił mu sądzić, że broń robi na nim wrażenie. Zamarkował niezgrabne wycofanie się i wahanie, upuścił butelkę oleju. Oparł się całym ciężarem ciała o drewnianą poręcz, która skrzypnęła żałośnie. Człowiek nabrał pewności siebie, wyprowadził w przeciwnika cios poprzedzony potężnym rozmachem. Saeyael niedbałym ruchem nadgarstków wysunął z rękawów dwa noże bojowe wykute z matowej stali. Z łatwością uniósł rękę i wychwycił tasak na broń parując uderzenie. Równocześnie, skręcił ciało w pół i ustawił się do chłystka bokiem, nadając sobie impetu. Jego ruch był tak płynny, że przeciwnik nie zorientował się, iż w ślad za harmonijnym przejściem podążył skrytobójczy cios. Świadomość gasnącego żywota pojawiła się dopiero wtedy, gdy człowiek opuścił głowę w dół i spojrzał na rękojeść noża wystającego z jego własnej piersi. Wówczas Saeyael gwałtownie wyszarpnął ostrze uwalniając strumień krwi z korpusu wroga i solidnym kopniakiem wymierzonym w jego środek odepchnął przeciwnika w tył. Młokos zdołał jeszcze jęknąć, zanim bezwładnie opadł całym ciężarem wprost na kolejnych trzech napastników zamierzających dostać się przez drzwi do piwnicy.
Skavo wykorzystał zamieszanie, prześlizgnął się obok ludzi usiłujących podnieść się z podłogi, spod świeżego truchła. Ominął wzbierającą pod ciałem młodzieńca kałużę krwi. Zobaczył, że Saeyael zdążył podnieść z ziemi butelkę i podążał tuż za nim.
Obaj chcieli ujść spodziewanej pogoni, przyspieszyli kroku. Obskurny korytarz był już prawie pusty. Rozświetlały go knoty płonące wewnątrz olejnych lamp, powieszonych na ścianach wzdłuż prowadzących ku górze schodów. Drzwi wiodące na zewnątrz budynku ryglowała potężna belka. Odgłosy pospiesznych kroków niosły się teraz coraz wyżej. Najwidoczniej, pozostali przestraszeni lokatorzy postanowili ukryć się, ochronić żywot i dobytek.
Olejny ślad znaczył obraną drogę elfów, a ta mogła być tylko jedna – w górę. Za nimi podążali ludzie, którzy zostali powstrzymani przy zejściu do piwnicy tylko na chwilę. Pokonywali kolejne stopnie z przekleństwami na ustach, spowalniani plamami świeżo rozlanego oleju. Raz po raz spoglądali w górę w nadziei, że dogonią dwóch zwinnych elfich wojowników. Ci zaś bez śladu zmęczenia stanęli już na ostatnim, trzecim piętrze. Błyskawicznie badali otoczenie wzrokiem, lecz nie byli w stanie zareagować, gdy zza otwartych po prawej stronie korytarza drzwi świsnął bełt. Skavo zdążył uchylić się tylko o tyle, że ostrze pocisku miast trafić prosto w pierś, wbiło się w jego ramię. Elf odruchowo złapał za promień i lotkę, a jego twarz oszpecił grymas bólu, jednak natychmiast spojrzał w kierunku strzelca. Zniewolony zaawansowaną podagrą starzec siedział na krześle blokując wejście do pomieszczenia. Ładował ponownie broń z rozdziawioną zadowoleniem gębą, kontent ze swego osiągnięcia.
- Ja ci tu zaraz, bratku, poprawię! Na drugi świat, hem, hem, wyprawię - zamamrotał ni to do siebie, ni do zranionego elfa. Powykręcane dłonie drżały mu wyraźnie, lecz zapalczywość w działaniu równoważyły wiek i kalectwo. Skupiał się tylko na umieszczeniu bełtu w mechanizmie kuszy, nie mógł więc dostrzec nadciągającej śmierci. A ta, jak to zwykle bywa, przyszła cicho i brutalnie. Rozpędzone ostrze sztyletu utknęło głęboko w jego gardle, ostudziło na zawsze tak zapędy, jak i ciało wiekowego obrońcy kamienicy.
Nim konający zdążył ostatni raz mrugnąć wybałuszonym, przykrytym bielmem ślepiem, wojownicy byli tuż przy nim. Bez ceregieli odsunęli krzesło, weszli przez otwarte drzwi do środka. Słyszeli nadciągającą schodami pogoń: podążający ich śladem mężczyźni właśnie dotarli na szczyt schodów. Saeyael nie zastanawiał się długo. Z ponurym uśmiechem na ustach odwrócił się do zdążających w jego stronę ludzi. Szeroki zamach posłał butelkę z resztką oleju prosto na korytarz. Pocisk minął głowy napastników i z impetem rozbił się na ścianie, krusząc wiszącą nań, zapaloną lampę w drobne kawałeczki. Muśnięty powietrzem płomień prędko złączył się z łatwopalnym olejem ściekającym na podłogę. Wystarczyła chwila, by korytarz stanął w ogniu, łącznie z nieszczęsnymi ludźmi, którzy podążyli w pościg za elfami. Rozpaczliwe krzyki niosły się po całym budynku, razem z łapczywymi jęzorami płomieni, które pełzły na boki, w górę i w dół, zachęcane pieszczotliwymi skargami drewna, jak i olejną ścieżką wytyczoną przez dwóch nożowników.
Skavo tymczasem, tłumiąc ból potęgowany zmuszeniem do wysiłku zranionego ramienia, uchylił przymknięte okiennice, wyszedł na zewnątrz, opierając stopy na wąskim gzymsie. Zachwiał się lekko, ustabilizował równowagę i zrobił miejsce towarzyszowi. Saeyael wyłonił się z okna jak kot, jednym nachwytem i podciągnięciem znalazł się na dachu. Pomógł Skavo wspiąć się za nim. Z okna poniżej zaczął wydobywać się gęstniejący dym. Jasnooki elf skwitował nieme pytanie o ranę krótkim:
- Nie ma czasu.
Obaj doskonale wiedzieli, że cała konstrukcja dachu kamienicy opiera się na drewnianych balach. Nie mieli chwili do stracenia, jednak mimo to odruchowo spojrzeli z góry na centralny plac Wyzimy. Widok niemal zatrzymał im serca, sparaliżował całkowicie. Niewielka grupa Scoia’tael walczyła z gwardią miasta pośród kilkudziesięciu ciał miejscowej ludności, zastygłych w wiecznym bezruchu na ciemnoczerwonym dywanie krwi. Od strony wschodniej i północnej bramy nadbiegały kolejne patrole strażników, lecz nie to było najgorsze. Z południa, prosto z garnizonu, nadciągał znaczny oddział ciężkozbrojnych halabardników. Komando było w potrzasku, jednak ani Skavo, ani Saeyael nie ujrzeli nic więcej – kłęby gęstniejącego dymu przysłoniły im widok, przywróciły do żywych i zmusiły do działania. Świadomość, że Scoia'tael zostali zamknięci w pułapce napawał wojowników uzasadnionym niepokojem.
Saeyael odwrócił się twarzą do Skavo, mimo jego protestów zabezpieczył ranę na ramieniu towarzysza tak, jak mógł w obecnych okolicznościach.
- Musimy zmienić pierwotne ustalenia i rozkazy - w zdecydowanym głosie Skavo przebrzmiała posępna nuta. - Inaczej zginą wszyscy.
Elf był odporny na ból, gdyż tylko nieznaczne grymasy przy poruszaniu się i pobladły wyraz twarzy wskazywały na to, iż doznał uszczerbku podczas szaleńczej eskapady na szczyt kamienicy. Saeyael z kolei zdawał się być zupełnie nieobecny, lecz przytaknął mu natychmiast. Ściągnięte brwi elfa zdradzały, iż w myślach tworzy już nowy plan działania.
- Chodźmy.
Nożownicy raz jeszcze spojrzeli w stronę walczących usiłując dostrzec w kłębach dymu cokolwiek istotnego, jednak ich wysiłki były bezskuteczne. Pożar najwyraźniej rozprzestrzeniał się coraz dalej wewnątrz budynku, na którego dachu stali. Nie mogli dłużej zwlekać, ruszyli w kierunku następnej z kamienic. Te zaś posadowione były wokół placu Wyzimy tak gęsto, iż niemal stykały się ścianami. Sąsiadujące z sobą dachy pozwalały na przemieszczanie się pomiędzy nimi, balansowanie po spadzistych krzywiznach. Saeyael jednym susem przesadził niewielką przestrzeń dzielącą płonącą kamienicę od kolejnej. Skavo zawahał się przez moment, jednak jedno spojrzenie przez ramię pospieszyło decyzję. Jęzory ognia dosięgały szczytu budynku, wypełzały ku górze pośród ciemnych obłoków dymu poganiane niecierpliwymi podmuchami wiatru.
Gdy obaj wojownicy byli już po drugiej stronie, odnaleźli fragment wystającej spod pokrycia dachowego krokwi. Bez namysłu opletli wokół niej linę i opuścili ją aż na bruk. Pospieszna droga - tym razem w dół - zaprowadziła ich wprost na główny plac Wyzimy, pomiędzy porzucone, choć ciągle zapełnione towarami stragany. Wówczas już mało kto zwracał na nich uwagę. Zwarty oddział strażników z garnizonu zbliżał się do walczących, a dwaj elfi wojownicy musieli prędko zdecydować, co dalej.
- Siedziba grododzierżcy, teraz - palce Skavo przekazały jednoznaczną wiadomość.
- Muszę zostać tutaj - determinacja wypisana była na opanowanej zazwyczaj twarzy Saeyaela. Skavo był pewien, że pytanie o powód tej decyzji pozostanie bez odpowiedzi. Doskonale wiedział też, że nie zdoła odmienić zamiarów upartego towarzysza, który zawsze chodzi swoimi drogami, więc nawet nie próbował. Odpowiedział cichym:
- Gar'ean, Saey.
- Faill te - czarnowłosy elf odruchowo wyszeptał słowa pożegnania, jak w amoku ruszył w stronę walczących Scoia'tael. Skavo odprowadzał go wzrokiem krótką chwilę. Rwący ból odezwał się w ramieniu, gdy tylko na powrót wtopił się w cienie wydłużane chylącym się ku zachodowi słońcem.