Pułkownik.
: 26 mar 2018 12:16
Skąpany w krwistoczerwonej poświacie zachodzącego słońca zimowy las zdawał się być pogrążony w półśnie. Gęsta mgła rozpraszająca blask gasnącego nieba kładła się ciężko na spowitym śniegiem poszyciu i ściśniętych mrozem gałęziach wiekowych drzew. Osadnicy, zdyszani i zmęczeni przedzieraniem się przez zaspy i chaszcze, zdecydowali się złapać oddech na dnie leśnej doliny. Mroźne powietrze wdzierało się w nozdrza, by po chwili powrócić w postaci gęstych obłoków pary. Las milczał. Nienaturalną, złowrogą ciszę zakłócały jedynie ciężkie oddechy Osadników.
Riann oparła się o pień najbliższego drzewa i odgarnęła z czoła mokre włosy. Katem oka zerknęła na towarzyszy. Ertrand, z wzrokiem utkwionym gdzieś między drzewami, poprawił przypięty na plecach temblak. Rukhar, od wyjścia z jaskiń milczący i skupiony, wpatrywał się w kompas ułożony na wyciągniętej dłoni. Wyprawa do jaskiń grzyboczłekow miała być ich głównym celem - do czasu, gdy w wiosce pod samym Brokilonem towarzyszący im Terenes dostrzegł na śniegu ślady ciężkich, żołnierskich butów, z pewnością krasnoludzkich. Widzieli już kiedyś takie ślady. Wróg z Hufca Mahakamskiego musiał także kierować się ku jaskiniom. Po krótkiej wymianie zdań ustalili plan działania. Terenes postanowił zaczaić sie w wiosce, pozostawiając towarzyszom poranienie i wypłoszenie wroga, a oni ruszyli ku tunelom.
Nożowniczka chuchnęła w skostniałe dłonie i wróciła myślami do miejsca, które jakiś czas temu opuścili. Początkowo nic nie wskazywało na obecność wroga. Żadnych ciał, żadnych śladów. Zaalarmowały ich dopiero odgłosy szamotaniny dochodzące z głębi tunelu. Po chwili zobaczyli w czym rzecz. Białowłosy krasnolud usiłował wyswobodzić się z lian, którymi oplotła go pokoniunkcyjna roślina. Osadnicy od razu rozpoznali w nim pułkownika Hufca Mahakamskiego. Artak, gdy ich spostrzegł, zaczął szamotać się jeszcze bardziej i w zaskakująco szybkim tempie wyswobodził się z objęć agresywnego tworu. Ostatnią lianę, która owinęła mu się wokół kostki odrąbał jednym cięciem mithrylowego topora. Wymknął im się wówczas, gubiąc pościg podczas starć z kolejnymi roślinami. Rukhar stwierdził potem, że krasnolud miał niesamowite szczęście. Nożowniczka zwykle kwitowała takie sytuacje stwierdzeniem, że nawet wrogom szczęście nie może wiecznie dopisywać. Tym razem milczała.
Gdy po pokonaniu borowika Rukhar powiódł ich ku drugiemu wyjściu z jaskiń, ani ona, ani Ertrand nie zapytali dlaczego. Wystarczyło spojrzeć, by domyśleć się, że dla Rukhara to jeszcze nie koniec. Wiedziony jakimś pierwotnym instynktem prowadził ich w sam środek mrocznego lasu, zmuszając do nieprawdopodobnego wysiłku. Nie tylko fizycznego. W labiryncie pni łatwo było stracić orientację, a brak wydeptanych ścieżek dodatkowo temu sprzyjał. Czy już przypadkiem tu nie byli? Przy tych zaroślach, przy tym drzewie?
Mleczny całun mgły zdawał się przykrywać okolicę coraz bardziej, pochłaniając resztki karmazynowej poświaty zachodzącego słońca. Jeszcze chwila, a zapadnie zmrok, pomyślała Riann. Kątem oka złowiła jakiś ruch. Natychmiast sięgnęła po sztylety, ale już wiedziała, że nie zdąży. Wojownik komanda Scoia’tael, który wyłonił się z mgły niby zjawa, w biegu złożył się do ciosu. Doskoczył błyskawicznie, nie dając szans na nic więcej niż spóźniony unik. Poczuła jak ostrze topora przecina jej kaftan gdzieś w okolicach łopatki. Upadła w śnieg i przetoczyła się na bok. Napastnik odzyskał równowagę i w kilka uderzeń serca był przy niej, zawijając brońmi ze świstem. W jego oczach płonęła zimna nienawiść. I tryumf. Wziął krótki, z pozoru niedbały zamach, jednak nie zdołał wyprowadzić ciosu. Ertrand dopadł go w dwóch skokach i walnął młotem na odlew, gruchocząc przeciwnikowi czaszkę. Przypięty dotąd przy hełmie krasnoluda wiewiórczy ogon odpadł, po czym bezgłośnie wylądował w śniegu.
Kilka kroków dalej Rukhar szamotał się z rudowłosą gnomką. Z rozciętej brwi ciekła mu krew. Gnomka, mimo swej mikrej postury, wywijała młotami tak szybko, że nie sposób było uniknąć każdego ciosu. Ertrand skoczył ku nim, unosząc młot, lecz Rukhar już zdążył wziąć zamach wolną ręką, po czym grzmotnął przeciwniczkę w szczękę, aż zadzwoniło. Gnomka osunęła się na ziemię niczym bezwładna kukła. Przez twarz Rukhara przebiegł cień uśmiechu, jakby wróciło do niego jakieś dawne wspomnienie.
Osadnicy popatrzyli po sobie. Nie mogli się wycofać. Nożowniczka z pewnym trudem pozbierała się z ziemi. Krótkim machnięciem dłonią dała kompanom znak, że jest w stanie ruszyć dalej. Ból jeszcze do niej nie docierał. Na plecach, pod kaftanem, czuła tylko ciepłą wilgoć. Zorientowała się, że kurczowo zacisnęła palce na rękojeści śnieżnobiałego sztyletu. Sztylet z Brokilonu. Broń ta miała dziwną właściwość - nigdy się nie nagrzewała. Bez względu na to jak długo się ją trzymało, rękojeść zawsze pozostawała lodowato zimna, zupełnie jakby sztylet pochłaniał ciepło dłoni. Riann oderwała wzrok od pokrytego runami ostrza i ruszyła za kompanami.
Znaleźli go na polanie wśród młodych drzew. Zobaczywszy ich, Artak uniósł topór i huknął nim w tarczę tak głośno, że z pobliskich drzew z wrzaskiem poderwały się wrony. Był gotów, czekał. Rukhar uderzył pierwszy, za nim jak cień skoczył Ertrand, zachodząc wroga z drugiej strony. Bronie ze świstem przecięły powietrze. Krasnolud przyjmował na tarczę większość ciosów i nie przeszkadzało mu to jednocześnie wyprowadzać swoich. Tak jak Osadnicy, musiał być jednak zmęczony i powoli tracił siły. Riann okrążyła go, śledząc wzrokiem każdy ruch topora. Czekała na odpowiedni moment. Wreszcie doskoczyła i z całych sił złapała Artaka za ramię, odciągając je w tył na kilka sekund. Tyle wystarczyło, by zdezorientowany wróg odsłonił się i wypadł z rytmu walki. Ertrand z Rukharem wykorzystali ten moment. Żaden z ich ciosów nie chybił celu. Krasnolud ryknął, z ust pociekła mu strużka krwi. Gwałtownym, desperackim wymachem odepchnął Riann, która puściła jego ramię i upadła. Zatoczył się, lecz wciąż nie wypuszczał z rąk topora i tarczy. Niedźwiedzi chwyt Rukhara z jednej, a Ertranda z drugiej strony, unieruchomił go jednak całkowicie.
Lodowata rękojeść otrzeźwiała i uspokajała umysł. Riann wstała, poprawiła uchwyt na broni. Jednym susem dopadła krasnoluda, po rękojeść wbijając mu sztylet w pierś. Krew cieknąca po zmarzniętej dłoni niemal ją oparzyła. Dwie pary zielonych oczu spotkały się na moment. Po trwającej wieczność chwili w oczach krasnoluda nie pozostało już nic poza mgłą.
edit: uszczegółowienie
Riann oparła się o pień najbliższego drzewa i odgarnęła z czoła mokre włosy. Katem oka zerknęła na towarzyszy. Ertrand, z wzrokiem utkwionym gdzieś między drzewami, poprawił przypięty na plecach temblak. Rukhar, od wyjścia z jaskiń milczący i skupiony, wpatrywał się w kompas ułożony na wyciągniętej dłoni. Wyprawa do jaskiń grzyboczłekow miała być ich głównym celem - do czasu, gdy w wiosce pod samym Brokilonem towarzyszący im Terenes dostrzegł na śniegu ślady ciężkich, żołnierskich butów, z pewnością krasnoludzkich. Widzieli już kiedyś takie ślady. Wróg z Hufca Mahakamskiego musiał także kierować się ku jaskiniom. Po krótkiej wymianie zdań ustalili plan działania. Terenes postanowił zaczaić sie w wiosce, pozostawiając towarzyszom poranienie i wypłoszenie wroga, a oni ruszyli ku tunelom.
Nożowniczka chuchnęła w skostniałe dłonie i wróciła myślami do miejsca, które jakiś czas temu opuścili. Początkowo nic nie wskazywało na obecność wroga. Żadnych ciał, żadnych śladów. Zaalarmowały ich dopiero odgłosy szamotaniny dochodzące z głębi tunelu. Po chwili zobaczyli w czym rzecz. Białowłosy krasnolud usiłował wyswobodzić się z lian, którymi oplotła go pokoniunkcyjna roślina. Osadnicy od razu rozpoznali w nim pułkownika Hufca Mahakamskiego. Artak, gdy ich spostrzegł, zaczął szamotać się jeszcze bardziej i w zaskakująco szybkim tempie wyswobodził się z objęć agresywnego tworu. Ostatnią lianę, która owinęła mu się wokół kostki odrąbał jednym cięciem mithrylowego topora. Wymknął im się wówczas, gubiąc pościg podczas starć z kolejnymi roślinami. Rukhar stwierdził potem, że krasnolud miał niesamowite szczęście. Nożowniczka zwykle kwitowała takie sytuacje stwierdzeniem, że nawet wrogom szczęście nie może wiecznie dopisywać. Tym razem milczała.
Gdy po pokonaniu borowika Rukhar powiódł ich ku drugiemu wyjściu z jaskiń, ani ona, ani Ertrand nie zapytali dlaczego. Wystarczyło spojrzeć, by domyśleć się, że dla Rukhara to jeszcze nie koniec. Wiedziony jakimś pierwotnym instynktem prowadził ich w sam środek mrocznego lasu, zmuszając do nieprawdopodobnego wysiłku. Nie tylko fizycznego. W labiryncie pni łatwo było stracić orientację, a brak wydeptanych ścieżek dodatkowo temu sprzyjał. Czy już przypadkiem tu nie byli? Przy tych zaroślach, przy tym drzewie?
Mleczny całun mgły zdawał się przykrywać okolicę coraz bardziej, pochłaniając resztki karmazynowej poświaty zachodzącego słońca. Jeszcze chwila, a zapadnie zmrok, pomyślała Riann. Kątem oka złowiła jakiś ruch. Natychmiast sięgnęła po sztylety, ale już wiedziała, że nie zdąży. Wojownik komanda Scoia’tael, który wyłonił się z mgły niby zjawa, w biegu złożył się do ciosu. Doskoczył błyskawicznie, nie dając szans na nic więcej niż spóźniony unik. Poczuła jak ostrze topora przecina jej kaftan gdzieś w okolicach łopatki. Upadła w śnieg i przetoczyła się na bok. Napastnik odzyskał równowagę i w kilka uderzeń serca był przy niej, zawijając brońmi ze świstem. W jego oczach płonęła zimna nienawiść. I tryumf. Wziął krótki, z pozoru niedbały zamach, jednak nie zdołał wyprowadzić ciosu. Ertrand dopadł go w dwóch skokach i walnął młotem na odlew, gruchocząc przeciwnikowi czaszkę. Przypięty dotąd przy hełmie krasnoluda wiewiórczy ogon odpadł, po czym bezgłośnie wylądował w śniegu.
Kilka kroków dalej Rukhar szamotał się z rudowłosą gnomką. Z rozciętej brwi ciekła mu krew. Gnomka, mimo swej mikrej postury, wywijała młotami tak szybko, że nie sposób było uniknąć każdego ciosu. Ertrand skoczył ku nim, unosząc młot, lecz Rukhar już zdążył wziąć zamach wolną ręką, po czym grzmotnął przeciwniczkę w szczękę, aż zadzwoniło. Gnomka osunęła się na ziemię niczym bezwładna kukła. Przez twarz Rukhara przebiegł cień uśmiechu, jakby wróciło do niego jakieś dawne wspomnienie.
Osadnicy popatrzyli po sobie. Nie mogli się wycofać. Nożowniczka z pewnym trudem pozbierała się z ziemi. Krótkim machnięciem dłonią dała kompanom znak, że jest w stanie ruszyć dalej. Ból jeszcze do niej nie docierał. Na plecach, pod kaftanem, czuła tylko ciepłą wilgoć. Zorientowała się, że kurczowo zacisnęła palce na rękojeści śnieżnobiałego sztyletu. Sztylet z Brokilonu. Broń ta miała dziwną właściwość - nigdy się nie nagrzewała. Bez względu na to jak długo się ją trzymało, rękojeść zawsze pozostawała lodowato zimna, zupełnie jakby sztylet pochłaniał ciepło dłoni. Riann oderwała wzrok od pokrytego runami ostrza i ruszyła za kompanami.
Znaleźli go na polanie wśród młodych drzew. Zobaczywszy ich, Artak uniósł topór i huknął nim w tarczę tak głośno, że z pobliskich drzew z wrzaskiem poderwały się wrony. Był gotów, czekał. Rukhar uderzył pierwszy, za nim jak cień skoczył Ertrand, zachodząc wroga z drugiej strony. Bronie ze świstem przecięły powietrze. Krasnolud przyjmował na tarczę większość ciosów i nie przeszkadzało mu to jednocześnie wyprowadzać swoich. Tak jak Osadnicy, musiał być jednak zmęczony i powoli tracił siły. Riann okrążyła go, śledząc wzrokiem każdy ruch topora. Czekała na odpowiedni moment. Wreszcie doskoczyła i z całych sił złapała Artaka za ramię, odciągając je w tył na kilka sekund. Tyle wystarczyło, by zdezorientowany wróg odsłonił się i wypadł z rytmu walki. Ertrand z Rukharem wykorzystali ten moment. Żaden z ich ciosów nie chybił celu. Krasnolud ryknął, z ust pociekła mu strużka krwi. Gwałtownym, desperackim wymachem odepchnął Riann, która puściła jego ramię i upadła. Zatoczył się, lecz wciąż nie wypuszczał z rąk topora i tarczy. Niedźwiedzi chwyt Rukhara z jednej, a Ertranda z drugiej strony, unieruchomił go jednak całkowicie.
Lodowata rękojeść otrzeźwiała i uspokajała umysł. Riann wstała, poprawiła uchwyt na broni. Jednym susem dopadła krasnoluda, po rękojeść wbijając mu sztylet w pierś. Krew cieknąca po zmarzniętej dłoni niemal ją oparzyła. Dwie pary zielonych oczu spotkały się na moment. Po trwającej wieczność chwili w oczach krasnoluda nie pozostało już nic poza mgłą.
edit: uszczegółowienie