Na początku chcę serdecznie podziękować za wszystkie informacje zwrotne jakie od Was dostaję czy to tutaj czy też prywatnie dotyczące moich opowiadań. Nie ma nic przyjemniejszego i bardziej motywującego do pisania jak świadomość, że ktoś moje wypociny czyta, a nawet się części podoba! Naprawdę dziękuję i zapraszam do dalszej lektury
WIĘZIENIE
Loch w którym siedział był nie pierwszym, i jak miał nadzieję - nie ostatnim. Zawsze wiedzieli, że należał do leśnych obdartusów. Należał do bandy, ale sądzili, że był tylko pionkiem. Mieli rację. W poprzednich więzieniach traktowano go jako zwykłego bandytę i za każdym razem dość szybko z nich uciekał lub zostawał odbity. Haczyk polegał na tym, że to więzienie było inne. Cela o wymiarach trzy metry na trzy metry, ponad pół metrowe mury, wzmacniane drzwi i kamienna podłoga.
Siedział skulony na podłodze, trzęsąc się z zimna. Jego jedynym ubraniem była przepaska na biodra i to też nie jego własna! Wszystko, co miał, zostało mu odebrane. Ubrania, sztylety, wolność…
W celi panował półmrok. Jedyne światło, które wpadało do jego celi dobiegało z korytarza i przemykało do niego pod drzwiami więziennymi. Wiedział, że za wrotami stoją gwardziści. Nie rozmawiali ze sobą i nie opuszczali stanowiska. Wiedział, że tym razem wdepnął głęboko w takie bagno, w jakim mało, który niziołek kiedykolwiek był.
Już wcześniej próbował ustalić ile czasu spędził w zamknięciu. Brakowało mu jednak jakiegokolwiek odnośnika i pozostawało pytanie - jak długo był nieprzytomny? Kroki na korytarzu. Znowu zmienili wartę. Ach, jakże to było frustrujące! Nawet tego mu nie pozostawili! Wiedzieli, że zwróci na to uwagę i zmieniali warty w różnych odstępach czasowych.
Viveck zrobił kilka głębszych wdechów, wyprostował się i oparł plecami o zimną ścianę. Dreszcz przeszedł po jego ciele, lecz nie odsunął się. Skrzyżował nogi i położył na nich dłonie. Zamknął oczy. Przypomniał sobie promienie słońca przenikające przez zielone korony drzew. Poczuł zapach rosy o poranku i delikatny wietrzyk zabłąkany pomiędzy drzewami. Usłyszał śpiew ptaków i cieszył się dotykiem mięciutkiej trawy, która smyrała jego bose stópki. Pokusa by zostać w tym miejscu była ogromna, ale wiedział, że takie wspominanie, choć bardzo przyjemne, to na nic mu się nie zda. Zabójstwo hierarchy? Ucieczka po mieście? Tak, ratował się skokiem do wody, tylko co było dalej? Gdzieś płynął, a woda wlewała mu się do płuc. W coś się tam zaplątał. Sieci? Chyba tak, bo jakieś ręce wyciągnęły go później z wody. Dalej była już tylko ciemność i obudził się w kajdanach, w lochu. Paskudne miejsce i zdecydowanie nie stworzone dla niziołka.
Ile czasu mogło minąć od tamtego zdarzenia? Przejechał ręką po brzuchu. Rana, którą odniósł zdążyła się już zagoić. Musiał minąć przynajmniej miesiąc. Ponad miesiąc na minimalnej racji żywnościowej. Tylko chleb i woda. Woda musiała być z kałuży lub innego brudnego miejsca, bo miała paskudny posmak, a chleb za każdym razem pachniał szczynami. Z czasem Viveckowi i to przestało przeszkadzać, gdy brzuszek, a raczej to co z niego zostało, wykręcało z głodu. Niziołek stracił sporo na wadze i tracił też siły. Nie tylko fizyczne, ale i psychiczne. Jak długo będzie w stanie tak żyć? Ile zajmie czasu, zanim go złamią? Wytrzymał więcej niż się spodziewał, a przecież nie zdradził na razie żadnych cenniejszych informacji.
Z początku myślał, że czeka na stryczek, ale trwało to już zbyt długo. Co kilka dni (chyba, bo skąd ma to wiedzieć?) przychodzili po niego. Im bardziej się opierał, tym więcej razy zbierał ciosy drewnianymi pałkami. Bili go umiejętnie, przysparzając siniaków na ciele, ale nie uszkadzając go. Gdy był już obezwładniony, zakładali mu worek na głowę, krępowali ręce i przez kolejne kilkanaście minut prowadzili labiryntem korytarzy. Jakby to nie wystarczało, to co jakiś czas zatrzymywali się, okręcali go aż straci orientację i ruszali dalej, a i to wszystkim nie miało porównania do tego, co czekało go na końcu trasy.
Gdy ściągali mu worek z twarzy, jego oczom ukazywał się oświetlony dwoma pochodniami, sporej wielkości pokój. Tuż przy drzwiach stało biurko, za którym siedział starszy mężczyzna z siwą brodą. Zapisywał wszystkie informacje, których Viveck dostarczał. Ciutkę bliżej znajdował się stół zastawiony narzędziami, przeróżnymi nożami i fiolkami wypełnionymi cieczą. W pomieszczeniu poza człowiekiem „piórem” znajdował jeszcze jeden, bardzo wysoki i dobrze zbudowany mężczyzna w ubraniu kata z zasłoniętą twarzą oraz na wpół łysy krasnolud nieustannie uśmiechający się i pokazujący braki w uzębieniu. Śmierdziało mu z buzi i to strasznie. Jak można tak żyć?
Z tego pokoju Viveck nigdy nie wyszedł o własnych siłach. Chcieli go złamać. Najbardziej lubił gdy szczerbaty miał dzień noży. Testował wtedy najróżniejsze ich rodzaje na jego ciele. Upuszczał mu krwi, robiąc płytkie nacięcia, a otwarte rany posypywał solą, by się zbyt szybko nie goiły i przysparzały więcej bólu. Zdecydowanie gorsze było polewanie kończyn gorącym olejem albo też ich skręcanie. Oczywiście szczerbaty nie da się szybko zepsuć swojej nowej zabawce. Po skończonej zabawie zawsze ją składa do kupy, by miała siły na więcej. Rany zostają względnie opatrzone zawsze w minimalnym stopniu, a kończyny nastawione. Ból nie znikał, lecz zabawka była dalej sprawna. Mało przyjemne było też leżenie ze szmatą na głowie i bycie przywiązanym do stołu. Samo leżenie przebiegało bez zarzutu, ale ilość wody, którą wylewano na Vivecka trzeba by liczyć w wiadrach. Kto by pomyślał, że można topić się w lochu z dala od morza? Pierwsze pięć sekund zawsze najlepsze. Świeża i orzeźwiająca woda w porównaniu do tej z celi, nie cierpiał z pragnienia. Kolejne minuty były dużo gorsze, gdy już woda dostawała się do płuc. Najgorsza była w tym bezradność i brak wiedzy, kiedy przyjdzie kolejna fala wody. Przy tych technikach był w stanie kłamać, pozmyślać, ukryć istotne informacje przekazując tylko te mniej ważne. Gdy przychodził dzień mikstur, nie był w stanie trzeźwo myśleć. Część z tych wywarów powodowała gorączkę, halucynacje, anafilaksje czy swędzenie całego ciała. Były też…
Klucz szczęknął w drzwiach.
A więc to dziś. Kolejna porcja rozrywki. Ciekawe co wymyślili tym razem. Viveck wstał i przylgnął plecami do ściany na przeciwko drzwi.
Klucz w drzwiach się obrócił.
Był cały poobijany i posiniaczony. Wrak niziołka, ale ma jeszcze siłę walki. Jeśli go chcą, to niech się trochę postarają. Ugiął kolana i przygotował się do skoku. Niczym zwierzę zapędzone w kozi róg.
Drzwi się otworzyły, a jego oczom ukazała piątką rosłych człowieków w pełnych zbrojach i z pałkami w rękach. Za nimi jak zawsze stał jego oprawca z uśmiechem na twarzy.
- Już myślałem, że po mnie nie przyjdziecie! Tęskniłem!
- My za tobą też - odpowiedział szczerbaty i odwrócił się plecami do celi, a strażnicy skupieni ruszyli po płótno swojego artysty.
Viveck uśmiechnął się pod nosem i rzucił pomiędzy wrogów zbierając solidny łomot.
- W życiu mnie nie złamiecie!
- Miałem nadzieję, że to powiesz. Dzisiaj mam dla ciebie specjalny prezent.
W tym momencie worek znalazł się na głowie niziołka, a on sam mocno poturbowany na podłodze, ale za to jakże szczęśliwy. W końcu udało mu się zwinąć klucz do celi i wcisnąć niepostrzeżenie za przepaskę. Teraz musi tylko przeżyć jeszcze jedno spotkanie ze szczerbatym. Jeszcze tylko jedno…