Re: Z dziennika Wiewiórki
: 07 paź 2016 11:23
Tylko głupiec mógł rozpalić ognisko w środku nocy. Tylko głupiec mógł wzniecić ogień tak, że widać go z daleka. Ale tylko prawdziwy dureń mógł nie rozpoznać, że to musiała być pułapka. Milo był na siebie zły. Zdawał sobie sprawę, że ten błąd może kosztować go życie. Gdy tylko zobaczył ogień powinien zawrócić i powiadomić pozostałych. Myślał, że wie już dostatecznie wiele, że sobie poradzi. Dureń! - Pomyślał po raz setny, gdy koń do którego uwiązany był powrozem szarpnął nim gwałtownie. Zakradł się najciszej jak umiał. Najostrożniej jak potrafił. Ale przy ognisku nie było nikogo. Czekali skryci w lesie, w ciemności, z dala od światła. Wiedzieli co robią. Tym się trudnili. Z początku nie wiedział kim są, dopiero o świcie zrozumiał w jaką kabałę się wpakował. Na ramionach nosili czarno-złoto-czerwone kokardy. Milo znał ten symbol tylko ze słyszenia - oddziały specjalne królestwa Aedirn, stworzone do polowania na Scoia'tael. Uwinęli się z nim bardzo sprawnie. Związali go, zakneblowali i przerzucili przez siodło jak worek kartofli. Nie czekali aż w pobliżu zjawi się więcej Wiewiórek, odjechali natychmiast. Od długiej jazdy okrutnie bolały go teraz żebra. Dopiero nad ranem zdjęli go i uwiązali na powróz.
- Żwawiej przebieraj tymi nóżkami malcu. Widziałeś kiedy, jak z ciągniętego za koniem zdziera się skórka? Wierzaj, nie chciałbyś tego uświadczyć. - Człowiek, który ciągnął go za swoim koniem obrócił się do niego w siodle. Na jego twarzy pod sumiastym czarnym wąsem wyrósł okrutny uśmiech. - A jak myślisz, że nas spowolnisz, że dasz Wiewiórkom czas na ratunek, to się grubo mylisz.
Koń zatrzymał się tak gwałtownie, że powłóczący nogami Milo wpadł na jego zad. Poczuł tuż przy twarzy chłodny metal ogromnego, najeżonego kolcami korbacza.
- Dowieziemy Cię do strażnicy jeszcze przed zmrokiem, choćby Ci miały odpaść te pokurczone nóżki. A tam... tam to już będziesz żałował, że nie zdechłeś tu, na trakcie. - Kolce korbacza przesunęły się powoli po jego policzku. Milo uniósł głowę i splunął na kaftan człowieka. Chciał w twarz, ale zabrakło mu siły. Mężczyzna targnął konia pod boki i nagłym szarpnięciem powrozu prawie zwalił niziołka na ziemię.
- Karsor nie baw się z tym kurduplem. Będzie na to czas. - Powiedział jadący za nimi drobnej postury człowiek o szczurzej gębie. Milo słyszał już wcześniej, że wołają na niego Tarwik. Przed nimi jechała kobieta oszpecona paskudną blizną przecinającą policzek. Była chyba ich dowódcą i nazywała się Varissa.
Milo co jakiś czas oglądał się na las otaczający gościniec. Na początku co chwile wyglądał przyjaciół, ale powoli tracił już nadzieję. Skóra na stopach pozdzierała mu się do krwi. Zaczął nawet w duchu modlić się, żeby ta strażnica była już niedaleko. Żeby to się już skończyło. Konie stanęły nagle i Milo po raz kolejny wybudził się z rozmyślań wpadając na koński zad. Daleko przed nimi na horyzoncie wznosiły się ponad lasem kłęby czarnego dymu.
- Karsor, Tarwik, skryjcie się. Sprawdzę co się dzieje. - Varissa wbiła piety w końskie boki i wyrwała się do przodu. Jechała długo i zatrzymała się dopiero przed strażnicą. Wjeżdżać do środka nie zamierzała bo wiedziała, że nie ma już po co. Nad palisadą unosił się czarny dym. Przez otwarta bramę widziała trupy na placu. Komando musiało uderzyć w nocy. Kilku strażników nie zdążyło nawet naciągnąć spodni. Wybiegli z baraku w sam środek krwawej jatki. Zaklęła paskudnie sama do siebie i zawróciła konia. Ku swojemu zdumieniu ujrzała stojącego po środku traktu ciemnowłosego elfa. Stał kilkanaście metrów od niej, ubrany w pikowany kaftan i ciemnozielony płaszcz. W obu opuszczonych przy tułowiu dłoniach trzymał zębate pałasze. Varissa rozejrzała się dookoła. Nie widziała ich pośród gąszczu drzew ale wiedziała, że Wiewiórki muszą tam być. Elf uśmiechnął się tylko nieznacznie, zauważając jej czujny wzrok.
- Czekaliśmy na was. Ten gruby oficer ze strażnicy powiedział nam wszystko. Ale miała być was trójka. Gdzie pozostali? - Zapytał spokojnie, nie poruszając się z miejsca. Varissa zeskoczyła zwinnie z konia. Z kocią gracją dobyła dwóch elfich jataganów z zawieszonych na plecach uprzęży. Nie bała się. Elfy zabiły jej rodzinę, a ją samą boleśnie naznaczyły. Po to przecież wstąpiła do oddziałów specjalnych. Chciała zabijać. I zabiła już bardzo wielu z nich.
- Glaeddyv vort. - Powiedział spokojnie elf a miecze w jego dłoniach poruszyły się nieznacznie.
- I co, jeśli Ci powiem puścisz mnie wolno? - Uśmiechnęła się odsłaniając zęby. Szrama biegnąca przez cały lewy policzek rozciągnęła się szpetnie. - Pies Cię ganiał elfie. Idź do diabłów!
Splunęła krótko i rzuciła się na niego. Jej jatagany zaświszczały w powietrzu. Wiedziała, że elfy są szybkie. Walczyła z nimi nie raz i umiała je zabijać. Ale ten elf był inny, walczył zupełnie inaczej. Nie spróbował uniknąć jej pchnięcia tak, jak się tego spodziewała. Odbił je. I zrobił to z taka siłą, że owinięta skórą rękojeść miecza zadrżała jej niebezpiecznie w dłoni. Jego pałasze uderzały raz za razem, zmuszając ją do cofania. Walczył ryzykownie, nawet nie próbując się bronić. Z łatwością mogłaby sieknąć go w odsłonięte miejsce, ale nie miała jak. Z trudem parowała kolejne jego ciosy i wiedziała, że gdyby zaryzykowała wypad kolejny jego zamach zakończyłby walkę. Musiała jednak coś zrobić. Krzyżując ostrza zatrzymała jego cios i pochylając ciało wywinęła się w piruecie. Chciała znaleźć się za jego plecami i ciąć z ukosa w górę, ale elf był zbyt szybki. Zdołał odbić jeden z jej mieczy, drugi tylko zaciął go w ramię. Spróbowała jeszcze raz. Blok i szybki piruet. Tym razem nie dał się nabrać. Obalił ją kopniakiem gdy tylko odwróciła się do niego plecami. Upadła z jękiem na twarz, bronie wypadły jej z rąk. Gdy się odwróciła na plecy zobaczyła, że stoi tuż nad nią. Przystawił miecz do jej gardła.
- Gdzie oni są? - Zapytał zimnym głosem, spoglądając jej w oczy. Zacisnęła mocno szczęki. Nie bała się śmierci. Wiedziała na co się pisze zawiązując na ramieniu kokardę i stając do walki.
- Kiedyś, pewnego dnia, wszyscy zginiecie. Cała wasza rasa. - Odpowiedziała przez zaciśnięte zęby, rzucając mu pełne pogardy spojrzenie.
- Mori? - Za plecami elfa wyłoniła się bezszelestnie z lasu niebieskooka elfka. - Co teraz?
Wyjął powoli ostrze z gardła Varissy i wytarł z niego krew o jej kaftan. Rana na ramieniu krwawiła mu mocno. Nim odwrócił sie do elfki odciął jeszcze sztychem miecza kokardę z ramienia trupa. Mrużąc oczy popatrzył na gościniec, w stronę z której przyjechała kobieta.
- Teraz mogą być już wszędzie. Wracamy do obozu Letalio.
Elfka zebrała z ziemi broń i oboje zniknęli w gęstwinie.
- Żwawiej przebieraj tymi nóżkami malcu. Widziałeś kiedy, jak z ciągniętego za koniem zdziera się skórka? Wierzaj, nie chciałbyś tego uświadczyć. - Człowiek, który ciągnął go za swoim koniem obrócił się do niego w siodle. Na jego twarzy pod sumiastym czarnym wąsem wyrósł okrutny uśmiech. - A jak myślisz, że nas spowolnisz, że dasz Wiewiórkom czas na ratunek, to się grubo mylisz.
Koń zatrzymał się tak gwałtownie, że powłóczący nogami Milo wpadł na jego zad. Poczuł tuż przy twarzy chłodny metal ogromnego, najeżonego kolcami korbacza.
- Dowieziemy Cię do strażnicy jeszcze przed zmrokiem, choćby Ci miały odpaść te pokurczone nóżki. A tam... tam to już będziesz żałował, że nie zdechłeś tu, na trakcie. - Kolce korbacza przesunęły się powoli po jego policzku. Milo uniósł głowę i splunął na kaftan człowieka. Chciał w twarz, ale zabrakło mu siły. Mężczyzna targnął konia pod boki i nagłym szarpnięciem powrozu prawie zwalił niziołka na ziemię.
- Karsor nie baw się z tym kurduplem. Będzie na to czas. - Powiedział jadący za nimi drobnej postury człowiek o szczurzej gębie. Milo słyszał już wcześniej, że wołają na niego Tarwik. Przed nimi jechała kobieta oszpecona paskudną blizną przecinającą policzek. Była chyba ich dowódcą i nazywała się Varissa.
Milo co jakiś czas oglądał się na las otaczający gościniec. Na początku co chwile wyglądał przyjaciół, ale powoli tracił już nadzieję. Skóra na stopach pozdzierała mu się do krwi. Zaczął nawet w duchu modlić się, żeby ta strażnica była już niedaleko. Żeby to się już skończyło. Konie stanęły nagle i Milo po raz kolejny wybudził się z rozmyślań wpadając na koński zad. Daleko przed nimi na horyzoncie wznosiły się ponad lasem kłęby czarnego dymu.
- Karsor, Tarwik, skryjcie się. Sprawdzę co się dzieje. - Varissa wbiła piety w końskie boki i wyrwała się do przodu. Jechała długo i zatrzymała się dopiero przed strażnicą. Wjeżdżać do środka nie zamierzała bo wiedziała, że nie ma już po co. Nad palisadą unosił się czarny dym. Przez otwarta bramę widziała trupy na placu. Komando musiało uderzyć w nocy. Kilku strażników nie zdążyło nawet naciągnąć spodni. Wybiegli z baraku w sam środek krwawej jatki. Zaklęła paskudnie sama do siebie i zawróciła konia. Ku swojemu zdumieniu ujrzała stojącego po środku traktu ciemnowłosego elfa. Stał kilkanaście metrów od niej, ubrany w pikowany kaftan i ciemnozielony płaszcz. W obu opuszczonych przy tułowiu dłoniach trzymał zębate pałasze. Varissa rozejrzała się dookoła. Nie widziała ich pośród gąszczu drzew ale wiedziała, że Wiewiórki muszą tam być. Elf uśmiechnął się tylko nieznacznie, zauważając jej czujny wzrok.
- Czekaliśmy na was. Ten gruby oficer ze strażnicy powiedział nam wszystko. Ale miała być was trójka. Gdzie pozostali? - Zapytał spokojnie, nie poruszając się z miejsca. Varissa zeskoczyła zwinnie z konia. Z kocią gracją dobyła dwóch elfich jataganów z zawieszonych na plecach uprzęży. Nie bała się. Elfy zabiły jej rodzinę, a ją samą boleśnie naznaczyły. Po to przecież wstąpiła do oddziałów specjalnych. Chciała zabijać. I zabiła już bardzo wielu z nich.
- Glaeddyv vort. - Powiedział spokojnie elf a miecze w jego dłoniach poruszyły się nieznacznie.
- I co, jeśli Ci powiem puścisz mnie wolno? - Uśmiechnęła się odsłaniając zęby. Szrama biegnąca przez cały lewy policzek rozciągnęła się szpetnie. - Pies Cię ganiał elfie. Idź do diabłów!
Splunęła krótko i rzuciła się na niego. Jej jatagany zaświszczały w powietrzu. Wiedziała, że elfy są szybkie. Walczyła z nimi nie raz i umiała je zabijać. Ale ten elf był inny, walczył zupełnie inaczej. Nie spróbował uniknąć jej pchnięcia tak, jak się tego spodziewała. Odbił je. I zrobił to z taka siłą, że owinięta skórą rękojeść miecza zadrżała jej niebezpiecznie w dłoni. Jego pałasze uderzały raz za razem, zmuszając ją do cofania. Walczył ryzykownie, nawet nie próbując się bronić. Z łatwością mogłaby sieknąć go w odsłonięte miejsce, ale nie miała jak. Z trudem parowała kolejne jego ciosy i wiedziała, że gdyby zaryzykowała wypad kolejny jego zamach zakończyłby walkę. Musiała jednak coś zrobić. Krzyżując ostrza zatrzymała jego cios i pochylając ciało wywinęła się w piruecie. Chciała znaleźć się za jego plecami i ciąć z ukosa w górę, ale elf był zbyt szybki. Zdołał odbić jeden z jej mieczy, drugi tylko zaciął go w ramię. Spróbowała jeszcze raz. Blok i szybki piruet. Tym razem nie dał się nabrać. Obalił ją kopniakiem gdy tylko odwróciła się do niego plecami. Upadła z jękiem na twarz, bronie wypadły jej z rąk. Gdy się odwróciła na plecy zobaczyła, że stoi tuż nad nią. Przystawił miecz do jej gardła.
- Gdzie oni są? - Zapytał zimnym głosem, spoglądając jej w oczy. Zacisnęła mocno szczęki. Nie bała się śmierci. Wiedziała na co się pisze zawiązując na ramieniu kokardę i stając do walki.
- Kiedyś, pewnego dnia, wszyscy zginiecie. Cała wasza rasa. - Odpowiedziała przez zaciśnięte zęby, rzucając mu pełne pogardy spojrzenie.
- Mori? - Za plecami elfa wyłoniła się bezszelestnie z lasu niebieskooka elfka. - Co teraz?
Wyjął powoli ostrze z gardła Varissy i wytarł z niego krew o jej kaftan. Rana na ramieniu krwawiła mu mocno. Nim odwrócił sie do elfki odciął jeszcze sztychem miecza kokardę z ramienia trupa. Mrużąc oczy popatrzył na gościniec, w stronę z której przyjechała kobieta.
- Teraz mogą być już wszędzie. Wracamy do obozu Letalio.
Elfka zebrała z ziemi broń i oboje zniknęli w gęstwinie.