Strona 1 z 2

Wujeczek

: 27 wrz 2016 21:59
autor: Radgast
CZĘŚĆ I

Rycerz galopował na wierzchowcu wzniecając chmury kurzu. Im bliżej był wioski, tym ludzie w coraz większym popłochu schodzili mu z drogi. Matka, stojąc na poboczu, trzymała małe dziecko na rękach, spoglądając w stronę przybysza zalęknionym wzrokiem. Dziewczęta wybiegły z chat i zaczęły machać na powitanie kolorowymi chustami. Psy zza płotów ujadały nieznośnie. Dziecko się rozpłakało. Wieś opanowało prawdziwe pandemonium.

Jeździec zatrzymał gwałtownie rączego konia tuż przed zajazdem. Koń wierzgnął przednimi kopytami w powietrzu, a rycerz, odziany w zbroje płytową, zakolebał się mocno w siodle.
Wyglądało na to, że zleci z wierzchowca i złamie sobie kark. To jednak o dziwo nie nastąpiło.
- Rosynancie, stój! Jesteśmy na miejscu! – Dysząc ciężko, spod przyłbicy, rycerz uspokajał konia. Ostrożnie zsunął się z siodła i, z głośnym chrzęstem zbroi, stanął na ziemi. Rozejrzał się ciężko po wiosce. Dookoła gromadził się już całkiem spory tłum wieśniaków. – Gdzie jest chłopiec stajenny? Moim wierzchowcem trzeba się zająć!
- Tak, panie! Już biegnę! - Przez tłum przepchnął się kilkunastoletni, niewysoki pacholik. Chwycił wodze konia i oblizując nerwowo wargi, spojrzał znacząco na rycerza.
- O co chodzi? - Zaburczał spod hełmu.
Chłopiec stajenny wyciągnął wolną rękę w stronę rycerza.
- Za fatygę, panie.
Rycerz spojrzał na niego krzywo. Po czym chwycił za zasłonę przyłbicy i pociągnął do góry - ani drgnęła. Spróbował jeszcze raz. Efekt był podobny. Zaklął ze złością i na serio zaczął się siłować z nieposłusznym żelastwem. Paru wieśniaków parsknęło śmiechem. W końcu rycerz puścił zasłonę i ściągnął hełm. Spod niego wypadły na barki kasztanowe włosy, luźno związane z tyłu. Śmiechy ucichły. Niektórzy wpatrywali się w rycerza z zaskoczeniem, albowiem ich oczom ukazała się bardzo młoda twarz. Na innych twarzach dało się dostrzec pobłażliwe uśmiechy. Kilka dziewcząt z wioski głośno zaszeptało. Teraz wpatrywały się jak zaczarowane w młodzieńca. Ten odłożył hełm na bok i ściągnął pancerne rękawice. Starł pot, który po szaleńczej jeździe wystąpił mu na czoło. Sięgnął do końskich juków. Wydobył z nich skromną sakiewkę. Rozsznurował ją i wyjął srebrną monetę. Przyjrzał się jej uważnie. Zmarszczył czoło i pokręcił do siebie karcąco głową. Włożył srebrnego denara z powrotem do sakiewki i wyjął miedziaka. Uśmiechając się wielkopańsko, położył miedzianą monetę na dłoni pacholika i zamknął ją w pięść, pełnym namaszczenia gestem. Pacholik miał tak nieszczęśliwą minę, że aż litość brała. Rycerz westchnął głośno i dołożył jeszcze dwa miedziaki. Twarz chłopca stajennego nieco się rozpogodziła, ale niezbyt przekonująco. Zamruczał z wdzięcznością i pociągnął Rosynanta w stronę stajni.

Rycerz postąpił krok do przodu, potykając się o własny hełm. O mało znów nie doszłoby do wypadku, ale młodzieniec w porę odzyskał równowagę. Znów paru wieśniaków się roześmiało. Czerwieniejąc na twarzy zgarnął hełm i rękawice. Ruszył do stajni. Odnalazł Rosynanta i schował zbędną część uzbrojenia do końskich juków. Zamierzał to samo uczynić z sakiewką, ale zamiast tego rozejrzał się podejrzliwie i po chwili namysłu przytroczył sakiewkę do pasa.

Gdy wyszedł ze stajni, na majdanie wciąż było pełno wieśniaków. Nie przejmował się tym, że wszyscy się na niego gapią i jest żywym tematem rozmów. A przynajmniej starał się. Z policzkami wciąż nieco czerwonymi podszedł do zajazdu. Ściany zdobiły przeróżne ogłoszenia. Trochę go to zdziwiło, bo wątpił by ktoś w tym siole umiał czytać, ale i jednocześnie napełniło nadzieją. Zaczął przeglądać ogłoszenia. Ogłoszenia matrymonialne... nie, przynajmniej nie teraz... Ogłoszenia o prace... nie. Listy gończe! Tak, o to chodziło. Oczy mu zabłysły, bowiem od razu znalazł to czego szukał. Zerwał list gończy i spytał jakiegoś wieśniaka o drogę do domu sołtysa.

SOŁTYS. PRACA DLA CHĘTNYCH. - Wielkimi wołami głosiła tabliczka nad domem sołtysa. Nawet nie musiał pytać o drogę. Drzwi były otwarte. Wszedł do środka, szparkim krokiem, brzęcząc zbroją. Przy stole na rozklekotanym krześle siedział okrągły człowieczek, wcinający polewkę cebulową. Na widok młodzieńca, zmarszczył władczo brew i włożył łyżkę do miski.
- Jestem Muchobij, sołtys Anchor, ten... tego... czym mogę słu...
Rycerz podszedł do stołu i za nim sołtys zdążył skończyć zdanie, wcisnął mu list gończy w pierś. Muchobij aż się zakołysał na krześle, czerwieniąc się silnie.
- Szukam go - przemówił rycerz młodzieńczym czystym głosem.
Sołtys odetchnął ciężko, położył pergamin na stole i posłał intruzowi spojrzenie, które miało dobitnie mówić kto rządzi w tej osadzie, a już na pewno w tym domu. Rozłożył niespiesznie list gończy na stole, poprawił koszule i od niechcenia spojrzał na pismo.
POSZUKIWANY SZUBRAWIEC, OSZUST I ZLODZIEJ. DZIAD Z CHROMĄ NOGĄ. WIDZIANY W TOWARZYSTWIE NIEDOROSŁEJ PANNICY. NAGRODA ZA WYDANIE GO W RĘCE SOŁTYSA ANCHOR WYNOSI DZIESIĘĆ ORENÓW. - Głosił jak byk list gończy.
Muchobij najpierw zbladł straszliwie, potem znów poczerwieniał silnie i zacisnął mocno pięści.
- Ten łotr! Ten dziad parszywy! To złodziejskie nasienie... - Muchobij machał wściekle pięściami, drąc się w niebogłosy. - Ten... tego... w rzyć chędożony skurwiel! Jakbym go dopadł... - urwał, przyjrzał się młodzieńcowi i uspokoił. - A dlaczego o niego pytacie? Jesteście może, panie, łowcą nagród?
- Błędnym rycerzem - poprawił bez nacisku młodzieniec, uśmiechając się ujmująco. - Ale nie mam nic przeciwko nagrodzie.
- A miano wasze jak? - Muchobij zlustrował wzrokiem błędnego rycerza od stóp do głowy.
- Roderyk. - Rycerz, dźwięcząc zbroją, skłonił się sztywno.
- A skąd? - Zapytał dociekliwie sołtys.
- A z daleka. - Roderyk uśmiechał się od ucha do ucha.
- Herbu...
- Nie godzi mi się wyjawić. Śluby rycerskie, sami rozumiecie sołtysie.
- A tak... Prawdę mówiąc i tak się nie znam na herbach. - Muchobij z rezygnacja machnął ręką.- No więc z tym dziadem to było tak: Przykuśtykał tu do naszej wioski z dziewczęciem młodym. Oboje odziani w łachmany, zawszeni i śmierdzący aż litość brała. - Muchobij zionął Roderykowi w twarz wonią cebuli i czosnku. - Siedli przed karczmą, kurwa ich mać i kasłali, jęczeli, płakali, wzywali pomocy ludzkiej i boskiej... O bogowie, czego oni nie robili! Dziewka krzyczała jeszcze, że owoce i warzywa ma na sprzedaż. Nienadgnite. Jakbyśmy tu w Anchor warzyw nie mieli a i jabłoń jaka się znajdzie jeśli chodzi o owoce. Akurat przechodziłem tamtędy. Spojrzałem na nich z bliska. I jak mówiłem... aż litość brała. To się ulitowałem. Zaprosiłem ich do naszego zacnego zajazdu. Ugościłem, nakarmiłem, dziadowi kufelek piwa nawet postawiłem. I wtedy dziad zaczął opowiadać historie różne. Zaczął od nieszczęść jakie go spotkały i tą jego sierotę po bracie, która Ptaszyną nazywał. Łzy mu z oczu kapały gdy mówił o swojej podopiecznej, a tamta patrzyła na mnie takim smutnym wzrokiem, że o mało a sam bym się rozbeczał. No to zamówiłem im goloneczki i postawiłem dziadowi jeszcze jeden kufel piwa. Jak dziad wcinał to aż mu się uszy trzęsły. I opowiadał. Różne rzeczy. Już nie tylko o swoim i tej dziewki nieszczęśliwym losie. Prawił wieści ze świata różne, różniste... A skończył na bajkach i bajędach. W międzyczasie jeszcze ze dwa kufelki mu postawiłem. Sam też wypiłem co nieco. Załatwiłem im nocleg w zajeździe. Na koniec śpiewaliśmy, zdaje się, wesołe przyśpiewki na cała wieś, gdy odprowadzali mnie do domu. I tam żem się zdrzemnął, jak bogowie przykazali. - Sołtys zaczerpnął głośno powietrza i zacisnął mocno powieki. - Na zajutrz się budzę, a tu, kurwa, cała chata splądrowana! - Otworzył oczy i łypnął nimi dziko dookoła. - Kufer otwarty i pusty! A przecie klucz zawsze nosiłem przy sobie. Musieli mi go zwędzić jak spałem. Oczywiście po tej dwójce też ani śladu.
- Kiedy to było? - Zaciekawił się Roderyk.
- A... będzie ze cztery dni temu.
- Doskonale. Może jeszcze ich złapię. - Podniósł list gończy ze stołu i zaczął go zwijać.
- No... szlachetny panie... Widzę, że was to zainteresowało. Ale przecie co to dla takiego szlachetnego rycerza dziesięć orenów... Tylko, że ja więcej dać nie mogę, bo mnie, kurwa, okradli. - Muchobij zawodził nieszczęśliwym głosem. - A ponadto w Anchor bogaczy nie sieją, tylko pszenice.
- Zadowolę się tymi dziesięcioma orenami. My błędni rycerze też nie jesteśmy bogaczami. Musimy korzystać z okazji! No i jesteśmy od tego by pomagać innym szlachetnymi czynami czyż nie, sołtysie?
- Eee... no tak... słusznie prawicie, panie Roderyku. Ale skąd będziecie wiedzieć gdzie szukać tej dwójki?
- Mam swoje sposoby. A ponadto jadę tropem tej dwójki już od jakiegoś czasu.
- Ach tak? - Muchobij zmrużył oczy. - Mogłem się tego domyślić, że takie z nich gagatki. Szczególnie ten dziad parszywy... - Prawie aż się zachłysnął.
- No właśnie. Ten dziad. Nikt nie poszukuje dziewki. Wszyscy dziada. Czemu, sołtysie, ciekawość nie wywiesiliście listu gończego też za dziewką?
- A co mi po dziewce... Przecie wiadomo, ze to dziada diabelska sprawka... Dziewka pewno tylko narzędziem... Poza tym dziewek bić nie przystoi, prawda, szlachetny rycerzu? Ale jak tego dziada dorwę w swoje ręce... - Pulchne policzki Muchobija zatrzęsły się złowieszczo.
- Macie rację, sołtysie. Dziad, ani chybi, kręci tym interesem. Trzeba dorwać dziada. Bywajcie. - Uścisnął mocno rękę zaskoczonego Muchobija. - Wrócę rychło po nagrodę. A póki co odwiedzę ten wasz przesławny zajazd.

Pogwizdując raźno, Roderyk jechał kłusem na Rosynancie, zostawiając daleko za sobą wioskę Anchor. Tym razem nie założył hełmu. Słońce grzało mocno, oświetlając twarz młodzieńca. Pot ściekał mu po twarzy. Mimo to jego żywe oczy wpatrywały się przed siebie jakby czegoś wyczekując. Po chwili z przeciwległego końca gościńca wyłoniła się grupa wozów jadących gęsiego. Gdy pierwszy z wozów był już niedaleko Roderyka, młodzieniec pozdrowił woźnice uniesioną ręką. Ten mu jednak nie odpowiedział. Gdy wozy go mijały, miał okazję przyjrzeć się ponurym twarzom i pustym oczom mieszczan i kupców siedzących na nich. Jeden z nich miał obandażowaną głowę. Opatrunek był nasiąknięty krwią. Roderyk jeszcze zdążył zapytać co się stało, ale na to również nikt mu nie raczył odpowiedzieć. Ponura karawana oddała się w milczeniu. Roderyk poruszył się niespokojnie w siodle i przezornie zwolnił tempo jazdy do stępa.

Za widnokręgiem dostrzegł już pierwsze zabudowania osady. Coś było nie tak. Czuł wyraźną woń spalenizny. Oblizał niespokojnie usta, gdy wjeżdżał do miasteczka. Było to miasto graniczne, ale nikt go nie zatrzymywał. Nic dziwnego, strażnica była spalona. Żadnych śladów straży. Przejechał kamiennym mostem. I minął posterunek celny. Tam również nie było śladu życia. Jechał dalej ku centrum miasteczka. Wiele domów było zrujnowanych i spalonych. Na ulicach przed domami było już widać ludzi. Niektórzy wynosili dobra z ruin własnych domostw. Inni siedzieli na ulicy i gapili się takim samym pustym wzrokiem, na pozostałości po osadzie, jak ludzie na wozach, których mijał po drodze. Przejechał przez skrzyżowanie ulicy Nabrzeżnej i Zbożowej. Był już blisko centrum miasteczka. Z daleka widział, że tam odbywa się główny ruch. Gdy tam dojechał, ujrzał liczne ciała ułożone w rzędy. Część pakowali na wozy krasnoludcy grabarze, klnąc ponuro. Gdy był już blisko dojrzał paru rycerzy w karminowych płaszczach. Na lewym ramieniu każdy miał znak Białej Róży. Roderyk niezdecydowany zatrzymał wierzchowca. Nerwowo postukał palcami o łęk siodła. W końcu zsiadł z Rosynanta i poprowadził go za uzdę w stronę ciał. Ukłonił się niedbale rycerzom, ale ci nie zwrócili na niego uwagi. Byli zbyt zajęci rozmową. Wiec spokojnie podszedł do ciał by się móc im przyjrzeć. Większość należała do mieszczan i strażników. Niektórzy zostali posieczeni, najprawdopodobniej mieczami, ale większość była naszpikowana drzewcami strzał. Roderyk miał już odejść ale nagle drgnął. Nieliczne z ciał należały do elfów. Wszyscy mieli przypięte wiewiórcze ogony do kołpaków i czap.
- Wiewiórki. - Powiedział cicho do siebie Roderyk.
- Ano, wiewiórki, Scoia'tael.
Roderyk znów drgnął, wyrywając się z zamyślenia. Obejrzał się. Za nim stał podstarzały rycerz Zakonu Białej Róży. Miał biały sumiasty wąs.
- Ominęła was, widzę, bitka, kawalerze. Miecz krwią nie splamiony, co? Szkoda. To tylko krew elfów. A klnę się, na wszystkie świętości swojego zakonu, że trudno o bardziej plugawą krew. - Przyjrzał się uważnie Roderykowi. - Powinieneś przyjąć nasze śluby chłopcze. Każdy rycerz jest na wagę złota, zwłaszcza jeśli chodzi o walkę z tymi przeklętymi elfami.
- Zastanowię się, panie. Najpierw muszę kogoś znaleźć. Wybaczcie. - Ukłonił się sztywno i prowadząc wierzchowca ruszył przed siebie, omijając ciała.
Rozglądał się ponuro po miasteczku, a raczej po tym co z niego zostało. Słuchał rozmów. Wiedział już dokładnie co zaszło. Jedno z komand Scoia'tael napadło i ograbiło miasto. Roderyk był nieco zdziwiony i zaniepokojony. Zwykle Scoia'tael dokonywali akcji dywersyjnych, ale nie często napadali i grabili miasta.
Tak czy owak już jakiś czas jechał za nimi jeden z oddziałów Zakonu Białej Róży. Rycerzom zakonnym udało się dotrzeć do miasta jako tako na czas. W każdym razie przepędzili komando i zabili paru elfów. Roderyk mijał napotkanych ludzi ocalałych z masakry i wypytywał o kulawego starca i towarzyszącą mu młodą dzierlatkę. Ale nikt nic nie wiedział, albo nie chciał powiedzieć. W Roderyku upadała wszelka nadzieja.
- Warzywa! Owoce! Taaaaaanio! Nienadgnite! – Usłyszał nagle dziewczęcy głos, roznoszący się po całej okolicy.
Było to tak dziwne i nieprzyzwoite na cmentarzysku tego miasteczka, że Roderyk aż drgnął, wyjątkowo silnie tego dnia.
Otworzył szeroko oczy. Zamrugał szybko. Przetarł mocno powieki. Widziadło jednak nie chciało zniknąć. Siedziało na ulicy z wystawionymi warzywami i owocami na sprzedaż. I próbowało je wcisnąć ocalałym z rzezi mieszczanom. Rycerz przywiązał Rosynanta do najbliższego palika. I z błyszczącymi oczami podszedł do widziadła. Widziadłem była młoda dziewka ubrana w zgrzebną sukieneczkę i parę drewnianych trepów. Była obwiązana kolorowymi chustami. Sukienka była cała ubłocona i osmolona. Na policzkach dziewczyny widać było ślady sadzy. Na jej szyi dostrzegł mała szarą myszkę, wytatuowaną niezbyt zręczną ręką. Włosy miała obcięte bardzo krótko, a mimo to niechlujnie, z dłuższymi pasmami opadającymi na kark. Gdyby nie sukienka pewnie wziął by ją za chłopca. Pogładziła pieszczotliwie kapustę leżącą przed nią a potem uniosła głowę i spojrzała niesłychanie smutnymi, szarymi oczami na Roderyka.
- Szlachetny rycerzu, na co tak patrzycie? Potrzeba wam może świeżej kapusty? - Jęknęła słabowicie.
- Ładna sukienka. Skąd ją masz?
- Od wujeczka... - Jej szare oczy zrobiły się okrągłe i zalśniły w nich najprawdziwsze łzy. Nagle jednak zmrużyła podejrzliwie załzawione oczy - A bo co?
- Od wujeczka... tak myślałem. - Roderyk powiedział cicho i uśmiechnął się miło. - A gdzie znajdę wujeczka?
- A co wam do tego? Kupujeta coś czy nie?
- Jestem przyjacielem Radgasta. To gdzie go znajdę?
- Przyjaciel wujeczka? - Wciąż przypatrywała się podejrzliwie, zmrużonymi oczami, Roderykowi. - Nie wyglądacie na przyjaciela wujeczka. Wujeczek się z takimi jak wy, panie, nie przyjaźni.
- Słuchaj! - Chwycił ją mocno za nadgarstek. - Chcę go odnaleźć. To ważne. Chcę mu pomóc.
- Akurat! - Zaszlochała dziewczyna. - Puszczajcie! Bo będę krzyczeć...
- Chodź, porozmawiamy gdzieś w spokoju... - Roderyk rozejrzał się nerwowo.
Ludzie, już częściowo otrząśnięci z szoku jakim był atak Scoia'tael na miasteczko, przypatrywali się im z niezdrową ciekawością.
- Luuuudzie!!! Ratuuunku!!! Gwałcą dziewicę!!! - Dziewczyna krzyknęła rozdzierająco. Gdyby ktoś tego dnia spał, z pewnością obudziłaby całe miasto. Gdzieś zniknęło to słabowite dziewczę. Szarpała się z całych sił w uścisku Roderyka.
Wolną ręką drapnęła go w twarz, zostawiając doskonale widoczne czerwone pręgi.
Roderyk pisnął niezbyt męsko, schował głowę w ramionach i chwycił drapiącą go dłoń, odciągając ją od swojej twarzy. Szamotał się z dziewczyną, klnąc nie po rycersku.
- Hola! Puść tę dziewkę, łotrze! - Padło zza pleców Roderyka.
Usłyszał odgłos wyciąganego miecza z jaszczura. Puścił dziewkę i odwrócił się czujnie z dłonią na pozłacanej rękojeści swojego miecza. Spojrzał w niebieskie oczy młodego rycerza Zakonu Białej Róży. Musiały być bardzo zimne, że zwrócił na nie w ogóle uwagę, gdyż najbardziej rzucała się w oczy paskudna blizna przechodząca przez cała twarz rycerza. Rycerz Białej Rózy dobywał ciężkiego miecza. Obok niego stał chyba giermek i dwóch innych rycerzy zakonnych. Twarze mieli ponure i zacięte a oczy im błyszczały na myśl o rychłym przelewie krwi.
- W samą porę, panowie rycerze! - Rzuciła dziewczyna. I, czego Roderyk nie mógł widzieć, zawachlowała rzęsami.
- Jam jest Tailles z Dorndal! Rycerz Zakonu Białej Rózy! I pogromca wiedźmina! - Wyprostował się dumnie rycerzyk z blizną.
Giermek szybko spojrzał na Taillesa i kaszlnął głośno w kułak.
- A ty, nieznany mi rycerzu, hańbisz nasz stan, prześladując ubogie sieroty! Wyzywam cię na udeptaną ziemię! - Zapowiedział Tailles. - Nie skrzywdzisz już więcej żadnej niewiasty!
Roderyk spojrzał niespokojnie na zacięte twarze reszty rycerzy i w niesłychanie zimne oczy Taillesa. Wiedział, że nie uda mu się wyłgać. I nie obędzie się bez rozlewu krwi. Zaczął się bać.

CIĄG DALSZY NASTĄPI

Re: Wujeczek

: 27 wrz 2016 22:40
autor: Kobu
Super! Przeczytalem jednym tchem. Mimo, ze napisales trzy razy wiecej niz ja swego
czasu na pieciogodzinnej maturze z polaka.
Chce wiecej!
Kilka duperelek znalazlem typu "nieczesto" osobno pisane, nie podoba mi sie zwrot
"zleciec z konia" ale... czepiam sie. Calosc jest super!
Z dowcipem i wartko. 9/10 - A ja nie szafuje pochopnie wysokimi notami.
---edit---
A dodam, ze swietnie wplatles i Arke, i Wiedzmina, i wujeczka-Radgasta.

Re: Wujeczek

: 27 wrz 2016 22:52
autor: Eldur
To chyba najlepszy tekst z tego, co pojawiło się ostatnio, zwłaszcza jeśli chodzi o warsztat. :)

Re: Wujeczek

: 28 wrz 2016 01:24
autor: Sesill
;-) Jeszcze!

Re: Wujeczek

: 28 wrz 2016 05:30
autor: Usul
Wiecej! Zdecydowanie wiecej prosimy! :)

Re: Wujeczek

: 04 paź 2016 16:35
autor: Radgast
CZĘŚĆ II

Stali tak, w złowrogim milczeniu, już dłuższą chwilę. Roderyk wziął głęboki wdech i rozpaczliwie spróbował.
- Na honor, waszmościowie, zaszło tu jawne nieporozumienie! Nie zamierzałem niczego złego uczynić tej dziewce. A poza tym... - rozejrzał się po otaczającym ich tłumie - ona uciekła.
Zewsząd otaczali ich mieszczanie, pojawiło się też więcej zbrojnych w barwach zakonu, a ostatnimi, wciśniętymi w to zbiegowisko niczym rodzynki w ciasto, byli brodaci krasnoludcy grabarze. Ci ostatni mieli wyjątkowo posępne twarze, wszystko wskazywało na to, że będą pracować od świtu do zmierzchu. Po dziewczynie jednak rzeczywiście nie było śladu.
- Zdaje ci się, że się wykpisz, łotrze? - krzyknął cienkim głosem Tailles. - Jak cię zwą, tchórzu?
- Jestem Roderyk! I wcale nie jestem tchórzem....
- Zajęcza skórka!
- Panienka!
- Pies posraniec!
- Dupa, nie rycerz!
Tłum, co rusz, wymyślał nowe miana dla Roderyka. Kilku z krasnoludzkich grabarzy chwyciło się pod boki i zaczęło gdakać jak kury. Roderyk poczerwieniał cały na twarzy, aż po cebulki włosów.
- No dobra, może i jestem tchórzem... Nie będę się pojedynkował, bo nie ma o co i nie muszę z nikim się bić! A teraz zejdźcie mi z drogi...
Zbrojni zacieśnili krąg wokół Roderyka, błyskając grotami włóczni. Na czoło wyszedł rycerz z białym wąsem, którego młodzieniec spotkał wcześniej przy zwłokach.
- Mylicie się, Roderyku. Zostaliście oskarżeni o napastowanie dziewek, wbrew ich woli i wyzwani na pojedynek przez rycerza zakonnego, tego tu, szlachetnie urodzonego Taillesa z Dorndall. A jako, że zakon teraz piecze sprawuje nad Białym Mostem, nie macie wyboru, musicie stanąć do pojedynku. Tak stanowi nasz kodeks. Inaczej was powiesimy, kawalerze - choć mówił grzecznie i spokojnie, jego oczy błysnęły nieprzyjemnie na koniec.
Roderyk spojrzał z rezygnacją na ostrza włóczni i przełknął głośno ślinę.

Obaj młodzi rycerze byli teraz zakuci w pełne zbroje płytowe. Ponieważ Roderyk nie miał własnej tarczy, dostał ją, na czas pojedynku, od rycerzy Zakonu Białej Róży. Tailles opuścił zasłonę przyłbicy i ponownie dobył miecza. Roderyk drżącą dłonią, w pancernej rękawicy, sięgnął po pozłacaną rękojeść swojego. Młodzieńcy unieśli tarcze. Tailles natarł pierwszy. Rąbał, niczym wściekły drwal, w tarcze Roderyka, zmuszając go do ciągłego odwrotu. Roderyk cofał się więc, kurczowo trzymając tarcze i zasłaniając się nią nieporadnie. Od czasu do czasu, znajdując lukę w obronie Taillesa, kłuł go czubkiem miecza, jednak każde pchnięcie ześlizgiwało się po naramienniku i napierśniku przeciwnika. Za to ostrze Taillesa dokonało kilku wgnieceń na jego kirysie. Pot, pod hełmem, zalewał oczy młodego błędnego rycerza. Na placu panowała wrzawa.
- Tailles! Tailles! Zabij tego zboczeńca! - ryczał tłum.
Roderyk się wściekł i przystąpił do natarcia. Odepchnął tarczą Taillesa i z gwałtownego zamachu ciął go w głowę. Ten częściowo się zasłonił tarczą, jednak koniec ostrza sięgnął jego przyłbicy. I wtedy miecz Roderyka zadrżał i wyleciał mu z ręki. Tłum ryknął na cały głos. W oczach Roderyka pojawił się strach. Zrobił trzy kroki do tyłu. Tailles był przez chwilę ogłuszony, ale otrząsnął się szybko i w jego oczach błysnął triumf. Błędny rycerz ryknął rozpaczliwie i wyciągając tarcze przed siebie, rzucił się ponownie do przodu i staranował zaskoczonego Taillesa.

Tarcze i miecze leżały na ziemi. Roderyk siedział na Taillesie. Odciągnął zasłonę przyłbicy oszołomionego Taillesa i żelazną rękawicą zmiażdzył mu nos. Krew trysnęła obficie. Tłum umilkł. W szale błędny rycerz uderzał, raz za razem, w twarz Taillesa. W końcu, na rozkaz podstarzałego rycerza, podeszło do niego, szybkim krokiem, dwóch zbrojnych. Odciągnęli go z trudem od ledwo dychającego rycerza Białej Róży. Ktoś ściągnął hełm Roderykowi i przystawił miecz do gardła. Więcej nie pamiętał. Oczy zaszły mu mgłą i zemdlał.

Znajdował się na polanie w lesie za miastem. Został wyłuskany ze zbroi i teraz stał na wysokim brzozowym pieńku. Ręce ciasno związano mu z tyłu, a na szyi miał pętle grubej konopnej liny, drugi koniec przywiązany był do drzewa. Na polanie było pełno zakonników.
- Roderyku, rycerzu znikąd, za użycie nieczystych, i niegodnych rycerza, sztuczek w czasie pojedynku z Taillesem z Dorndall, skazuję was na śmie...
- Panie! - krzyknął Roderyk blady jak płótno. - Nie zabijajcie! Zaklinam was, na honor! Proponowaliście mi wcześniej... dołączę do waszego zakonu!
Rycerz z białym wąsem zmarszczył brwi i potarł czoło.
- Doprawdy? A dysponujecie tysiącem novigradzkich koron? - mruknął.
- Ty-y-y-sią-cem? - wydukał Roderyk, wytrzeszczając oczy. - Chwilowo nie...
- To przesądza sprawę. Za to coście, niegodnie, uczynili Taillesowi... być może już nigdy nie dojdzie do siebie... - podstarzały rycerz zasępił się, ale niezbyt przekonująco, chrząknął. - Ja, Elryk z Aldersbergu, z ramienia Kapituły Zakonu Białej Róży, skazuję was na śmierć przez po...
- Wieeeewióóóórki! - rozległy się krzyki, zadęły rogi. - Do broooooni! Scoiaaaa'tael wróciiiiili do miaaaasta!
Zakotłowało się. Rycerze dosiedli koni. I wszyscy pogalopowali w stronę Białego Mostu. Już po chwili Roderyk został sam na polanie, z powrozem na szyi. Zaczął szarpać więzy krepujące mu nadgarstki, to jednak nic nie dało.
- Kurwaaaa! - zawył Roderyk.
- Nie drzyjcie się tak, panie rycerzu, bo elfy was znajdą - usłyszał pełen smutku głosik za plecami i głośne pociągnięcie nosem.
Roderyk, zaskoczony, wykręcił szyję do tyłu.
- To ty! - jego twarz nabrała wściekłej czerwieni, oczy się zwęziły. Rzucił przez zaciśnięte zęby: - Niech no tylko się uwolnię...
- W waszym położeniu, panie, będzie to trudne - dziewczyna posłała mu pełne współczucia spojrzenie.
- Cholera! Powieszą mnie przez ciebie! Albo elfy naszpikują mnie strzałami!
- Ładnie to tak, panie rycerzu, zrzucać całą winę na ubogą sierotę? - wzieła się pod boki i hardo zadarła głowę. - Po rycersku to?
- Uwolnij mnie! Nie chciałem ci nic złego uczynić... Chcę tylko znaleźć Radgasta...
- Czego ktoś taki, jak wy, może chcieć od wujeczka?
- Mam do niego interes... Poza tym łączą nas dawne czasy i wspomnienia...
- Jakież to sentymentalne! Jakby wujeczek to słyszał, obsmarkałby swe siwe brodzisko ze wzruszenia, ani chybi!
- Uwolnij mnie, Ptaszyno. Błagam...
Dłuższa chwila milczenia.
- Sam się uwolnij, panie.
Poczuł rękojeść noża w dłoni i muśnięcie dziewczęcych palców. Odetchnął z ulgą, zaczął pieczołowicie piłować więzy.

Gdy udało mu uwolnić ręce i ściągnąć pętlę z szyi, dziewczyny znów nie było. Nie starczyło mu odwagi na to by próbować odzyskać Rosynanta, albo chociaż ukraść nowego konia. Niechętnie więc machnął ręką na wierzchowca i juki. Schował nóż za cholewę buta i w ciemnozielonym wamsie i nogawicach, ruszył na północ, zostawiając za sobą Temerię. Przedzierał się lasami, niedaleko traktu, rozglądając się nerwowo na boki. Z daleka dochodziły go dźwięki bitwy o Biały Most. Ostatnim co go żegnało, od tamtego ponurego miejsca, była łuna pożarów. Po drodze jadł korzonki, leśne owoce i pił wodę źródlaną. W nocy próbował rozpalić ognisko, ale zbyt się bał, zrezygnowany zasnął w ciemności i chłodzie. Po dwóch dniach dotarł do Piany. Tam na szczęście nie było śladów ani Scoia'tael, ani Zakonu Białej Róży, ale wieści doszły do miasta: jak się dowiedział, liczne komando napadło Biały Most, biorąc odwet za zabitych przez Zakon, przy pierwszym ataku na miasto. Podczas drugiej bitwy poległo zarówno wielu zakonników jak i nieludzi z komanda. Dotarły jednak posiłki wojsk temerskich do miasteczka i ostatecznie niedobitki Wiewiórek wycofały się ponownie, zostawiając Biały Most w jeszcze gorszym stanie niż wcześniej. Na gościńcach trwała obława na Scoia'tael.

Roderyk ukradł sakiewkę jakiemuś pijanemu marynarzowi. Zjadł porządny posiłek w tawernie i przespał tam noc. O świcie ruszył w kierunku uniwersyteckiego miasteczka - Oxenfurtu.

Na szczęście, na redańskim trakcie, nikt nie gonił za Wiewiórkami, więc nie niepokojony przez nikogo, dotarł w końcu do Oxenfurtu. Przybył tu pieszo, szkoda mu było pieniędzy na dyliżans. Wcześniej miał cel. Chciał odnaleźć Radgasta i... Teraz zwątpił. Psiakrew! Stracił konia, dobytek i nie wiedział też czy ma jeszcze jakiekolwiek szanse na odnalezienie starca. Dziad i dziewka, która mogła go do niego doprowadzić, zniknęli. A on stracił trop. Zamyślony przekroczył bramę Oxenfurtu. Pomyśli o tym później, teraz nie ma co się zadręczać, musi się skupić na tym jak przetrwać, nieliczne monety w skradzionej sakiewce nie starczą mu na długo. Wmieszał się w barwny tłum Oxenfurtu. Zewsząd otaczały go odgłosy oferowanych usług i produktów. Poczuł krople na twarzy, potem następne na włosach i na ramionach. Zaczęło siąpić. Zaklął głośno. Miał wrażenie, że cały świat sprzysiągł się przeciwko niemu, tylko jakiś złośliwy bóg, czy inny demiurg, trzymał go przy życiu, żeby szykować mu kolejne upokorzenia i nieszczęścia. Niedaleko, dzieciaki, w cerowanych portkach, rzucały do siebie piłeczką. Jeden jej nie złapał i piłeczka poturlała się pod stopy Roderyka. Ten ze złości kopnął ja, a ta wleciała do gara z zupą, którą przy straganie pichcił jakiś niziołek w czapce kucharskiej. Niziołek podskoczył wysoko jak oparzony, dosłownie i w przenośni. Krzywiąc się, z bólu, rozejrzał się ze zdziwieniem, szukając sprawcy. Roderyk zaklął pod nosem i wlepiając wzrok w drogę, przyspieszył kroku. Deszcz zyskiwał na sile. Roderyk zatrzymał się przed sklepem z używanym odzieniem dla pospólstwa, i nie myśląc długo, wszedł do środka. Opuścił go w skórzanym, łatanym płaszczu. Naciągnął kaptur na głowę i trochę mu ulżyło. Ale tylko trochę. Apatycznie przemierzał ciasne uliczki Oxenfurtu, okrążając pierścień uniwersytetu. Co rusz ktoś go potrącał, ale on nie zwracał na to uwagi. Zatrzymam się w jakiejś karczmie, a potem się zobaczy, pomyślał.
- Warzywa i owoce! Tanio! Nienadgnite! - obudził go, z odrętwienia, dobrze znany mu głos.
Raptownie się zatrzymał. i spojrzał na winowajczynie wszystkich jego cierpień, siedzącą pod prowizorycznym straganem, i wciskającą jakiejś babuleńce pomidory. W oczach zapaliła mu się najprawdziwsza żądza mordu. Miał już zamiar podejść, kopniakiem obalić stragan i za nogę włóczyć dziewczynę po ulicy. Ale za chwilę przypomniało mu się to co się wydarzyło w Białym Moście, więc się uspokoił i zmienił zamiary. Stanął pod ścianą jednego z drewnianych domów, czekał i obserwował.

Co jakiś czas, ktoś podchodził do straganu dziewczyny i litował się nad ubogą sierotą, kupując kapustę, pomidory, ziemniaki, cebulę, sałatę, marchew, ogórki, buraki, jabłka, truskawki czy śliwki. W pewnym momencie ludzie, których jeszcze nie przegnał deszcz, zaczęli uskakiwać z drogi. Przed straganem zatrzymał się czarny dyliżans, zaprzężony w dwójkę pięknych, karych koni. Woźnica wstał z kozła i otworzył drzwi. Wokół dyliżansu zagęściło się od służących. Z jego wnętrza wyszła dama w pięknej szykownej sukni, czarnej jak sam dyliżans czy konie. Założyła na głowę wysoki, stożkowaty hennin. Jeden ze służących otworzył parasolkę, gnomiej roboty, i ochronił swoją panią przed deszczem. Roderyk widział na jej szyi diamentową kolię. Ptaszyna dygnęła dziewczęco przed damą z dyliżansu i słabowitym głosem zaproponowała warzywa i owoce. Dama wybierała produkty na straganie wielkopańskim i dostojnym ruchem paluszka. Wkrótce wykupiła wszystkie gruszki, jabłka, śliwki i truskawki, sypiąc szczodrze złotymi monetami do miseczki na pieniądze. Gdy wsiadła z powrotem do dyliżansu, odjeżdżając, Ptaszyna jeszcze długo wychwalała jej wspaniałomyślność i złote serce. Potem wzięła miseczkę z monetami, odwróciła się i pieniądze zniknęły z widoku. Następnie zaczęła pakować warzywa, których nie sprzedała, do wielkiej torby i zwinęła stragan. Z wolna zapadał zmierzch, a deszcz rozpadał się na dobre. Dziewczyna przerzuciła torbę przez ramie i poszła, mając zarzucony na ramiona stary filcowy płaszcz. Roderyk, skradając się, ruszył za nią. Sunęli, już opustoszałą uliczką. Z karczm dobiegały odgłosy zabawy. W pewnym momencie Ptaszyna się odwróciła, zmuszając tym samym Roderyka do przypłaszczenia się do ściany jednego z domów. Po chwili odetchnął z ulgą, dziewczyna raczej go nie zauważyła bo poszła dalej, w takim samym tempie jak przedtem. Zatrzymała się przed jedną z karczm i weszła do środka. Roderyk stał przez chwilę niezdecydowany, by po chwili podejść do okna i zajrzeć do środka. Szyba była brudna i widział tylko zarysy sylwetek pijących piwo i bawiących się postaci. Większość z nich z pewnością było studentami z oxenfurckiego uniwersytetu.
- Patrzcie co wypełzło z rynsztoka! - usłyszał z wnętrza karczmy czyjś głos i zaraz potem rżący śmiech.
- Ładnie to tak naigrywać się z sieroty? - smutny głos dziewczyny. - Zwłaszcza gdy samemu wygląda się jak kupa gówna?
Teraz śmiała się już cała sala. Roderyk czekał, sam nie bardzo wiedząc na co. W końcu drzwi od karczmy gwałtownie się otworzyły. Roderyk przykucnął, udając, że wiąże buta. Ptaszyna wyszła wzburzona i posłała krótkie spojrzenie błędnemu rycerzowi, lecz ten szybko opuścił zakapturzoną głowę. Dziewczyna odeszła wartkim krokiem, rozbryzgując, drewnianymi trepami, wodę w kałużach. Młodzieniec ruszył za nią. Krążyli uliczkami Oxenfurtu. Ptaszyna zaczepiała i wypytywała o coś różnych obdartusów i żebraków, których nawet deszcz nie przepędził z ulic Oxenfurtu, wszyscy coś mruczeli i kręcili głowami. Parę razy sytuacja z karczmą się powtórzyła. "Pod Wesołym Studentem" było ostatnią oberżą, do której weszła dziewczyna. Roderyk już nie czatował przy oknie, tylko stał niedaleko zajazdu, mając oko na drzwi frontowe. Wkrótce dziewczę opuściło karczmę i poszło kawałek dalej. Widział jak wchodzi do niedużego, ale przestronnego budynku. Napis nad wejściem głosił: "ZAMTUZ POD PĄCZKIEM RÓZY". Rozejrzał się, podrapał w nos. Wejść tam za nią, czy zaczekać tutaj, zastanawiał się. Drzwi zamtuza co jakiś czas się otwierały. Z budynku wychodzili radośnie żacy, kupcy, a nawet Roderyk zauważył jednego barda z lutnią. A i do środka weszła niejedna rozbawiona kompania. Roderyk tak stał i czekał na dziewczynę, moknąc na deszczu.
- Co jest, u licha? - mruknął do siebie.
Dziewczyna długo nie wracała. W końcu się zdecydował, podszedł do zamtuza, otworzył drzwi i wszedł do środka.

W środku panował półmrok, wnętrze było oświetlone jedynie świecami palącymi się w złotych lichtarzach. W fotelach siedzieli klienci, karmieni owocami, przez kuso ubrane niewiasty. Zewsząd rozbrzmiewał perlisty śmiech. Naga dziewczyna grała na lirze, mając grono wiernych słuchaczy i widzów. Wszędzie się kręciły urodziwe kurtyzany. Dojrzał wśród nich nawet elfkę, albo półelfkę. Roderyk rozejrzał się z zafascynowaniem - słyszał parę razy o tym miejscu, ale nigdy tu nie był. Sklął się szybko w duchu, przypominając sobie po co tu jest. Ptaszyny jednak nigdzie nie widział. Poczuł czyjąś, delikatną, dłoń na ramieniu. Zapachniało dziką różą i płatkami jaśminu.
- Witamy "Pod Pączkiem Róży", paniczu - zmysłowy głos szeptał mu do ucha. - Spełnimy tu wasze wszystkie najskrytsze pragnienia.
Roderyk drgnął, a potem odwrócił się powoli. Miała czarne, bujne loki i elegancką maskę, tego samego koloru co włosy, zakrywającą górną część twarzy. Spod grubych, ciemnych rzęs, patrzyły na niego piękne, szmaragdowozielone oczy, podkreślone mocnym makijażem. W uszach nosiła srebrne kolczyki ze szmaragdami. Na szyi miała kolię z diamentami. Jej usta, pomalowane na ciemnoczerwony kolor, rozchyliły się w figlarnym uśmiechu. Przestąpiła z nogi na nogę, a miała je okryte delikatnymi, ciemnymi pończochami, wystającymi spod zwiewnej czarnej sukienki. Dama w Czerni, pomyślał Roderyk.
- Eee... - wystękał w końcu. Po chwili jednak odzyskał kontenans, i przyciskając pięść do piersi, wykonał pełen elgancji ukłon. - Jestem, Roderyk, pani...
- Arnette.
- Zaszczyt dla mnie poznać tak ładną, tak atrakcyjną, tak zniewalająca i tak tajemniczą... - posłał jej płomienne spojrzenie.
- Dziwkę?
Roderyk musiał mieć wyjątkowo głupi wyraz twarzy. Kurtyzana zaśmiała się perliście. Młodzieniec rozejrzał się i chrząknął głośno.
- Właściwie to szukam ubogiej sieroty... niektórzy... wołają na nią Ptaszyna.
Kąciki ust Arnette drgnęły.
- Ptaszyn ci u nas dostatek. A i sierota się znajdzie.
- Ja szukam konkretnej ptaszyny. Nie sadzę by tu pracowała. Ma włosy obcięte tuż przy skórze, wygląda jak chłopiec.
- Nikogo tu takiego nie ma. Ale... mój panie.. tak się składa, że dla setnego klienta, danego wieczoru, mamy specjalną promocję. Dziewczyna gratis. Czy wiesz, Roderyku, kto jest dziś tym klientem?
- Ja? - zapytał Roderyk nieśmiało, rumieniąc się jak dziewica.
Arnette zaklaskała radośnie w dłonie.
- O tak! Wy, panie! Czyż to nie szczęśliwe zrządzenie losu?
- Tak... ale ja...
- Lydio! Pozwól tutaj!
Jedna z dziewczyn podbiegła do Damy w Czerni. Arnette coś jej szepnęła na ucho. Dziewczyna pobiegła i wróciła z czerwoną, aksamitną przepaską.
- Dziękuję - Arnette odebrała od niej przepaskę.
Stanęła za Roderykiem, coraz słabiej się opierającym, i zawiązała mu oczy.
- Co teraz? - młodzieniec się uśmiechnął, zapominając po co tu przybył.
- Teraz, mój młody panie, czekają was niespodzianka i doprawdy niezapomniane chwile.
Ujęła go za rękę i ostrożnie poprowadziła przez hol, a potem po stopniach na górę. Po chwili zatrzymali się. Usłyszał dźwięk otwieranych drzwi. Kurtyzana wprowadziła go do środka i czule posadziła na miękkim łożu. Puściła jego dłoń. Usłyszał oddalające się kroki, dźwięk zamykanych drzwi i przekręcanie klucza w zamku.
- No, kochanieńki, zostaliśmy sami. Rozbierzesz się sam, czy będzie ci trzeba pomóc? - dobiegł go chrapliwy, niski głos.

Szybko zdjął przepaskę. I spojrzał z przerażeniem na krępą postać. Była odziana w czarny, obcisły kostium. Dekolt odsłaniał, do połowy, duże, ciężkie piersi. Miała ryżą, kozią bródkę zaplecioną w warkoczyk i, pod krzaczastymi brwiami, oczy pokryte ostrym makijażem. Krasnoludka uderzała biczem lekko o otwartą dłoń.
- Co jest grane? - Roderyk poderwał się z łoża. - Gdzie Arnette?
- Arnette jest teraz bardzo zajęta. Ale ja już się o ciebie zatroszczę, kochanieńki - zwinęła bicz i przytroczyła go do pasa. A następnie zaczęła niespiesznie zmierzać w stronę młodzieńca. - Jestem Theodora, ale mów mi Thea albo Dora. A ciebie jak zwą, kochanieńki?
- Jestem błędnym rycerzem i moje imię Roderyk! Zakazuje ci się do mnie zbliżać! Słyszysz?!
- Oj, słodziutki, dawno nie miałam żadnego rycerza - zatrzymała się przed Roderykiem i przyjrzała mu się łapczywie. - Ale był kiedyś taki jeden, starszy od ciebie, kochanieńki. Jak on umiał dogodzić krasnoludzkiej babie... Cośmy razem nie wyczyniali... Ech, to były czasy... No, tośmy sobie pogadali, a teraz siadaj!
Theodora pchnęła silnie Roderyka w pierś, przewracając go na łoże. Rycerz uniósł się na rękach, chcąc zdecydowanie zaprotestować, wtedy Theodora chwyciła go za głowę i przytuliła do swoich ciężkich piersi. Młodzieniec mruknął buntowniczo i począł się wyrywać, więc krasnoludka grzmotnęła go na odlew otwartą dłonią. Roderyk znów poleciał na łóżko.
- Będziesz grzeczny, to i ja będę miła, kochanieńki - wychrypiała zmysłowo Thea.
Roderyk albo jej nie uwierzył, albo miał inne plany, bowiem przewrócił się na brzuch i rzucił szczupakiem, przez łóżko, w stronę okna. Krasnoludka złapała go za nogi i zdecydowanie przyciągnęła do siebie. Młody rycerz zaczął wrzeszczeć.

- Wpadnij tu jeszcze kiedyś, kochanieńki! - dobiegł go z oddali głos krasnoludki.
Zatrzasnął głośno za sobą drzwi. Trzymając swoje buty w jednej ręce, zbiegł po schodkach, następnie pomknął przez hol, roztrącając klientów zamtuza, i wyleciał, jak burza, na zewnątrz. Stał w strugach deszczu, na bosaka i dyszał ciężko. Lało jak z cebra. Była noc, gdyby nie latarnie, byłoby już całkiem ciemno.
- Przyjemnie było? - zapytał, tuż obok, dobrze znany mu głosik.
Roderyk posłał mordercze spojrzenie Ptaszynie, która stała pod zamtuzem, opierając się o ścianę, i gryzła jabłko.
- Dora jest taka miła i czuła... - dziewczyna przełknęła kęs jabłka, przewróciła oczami i wyszczerzyła poczerniałe zęby.
Na ten widok, Roderyk, lekko się wzdrygnął, ale po chwili żądza mordu dała o sobie znać, upuścił buty, chwycił mocno Ptaszynę za ramiona i potrząsnął nią brutalnie. Niedojedzone jabłko upadło w błoto.
- Uduszę cię! Rozedrę, gołymi rękoma, na sztuki! - rzucił wściekle. - A parszywy zezwłok wrzucę do rynsztoka!
- Puszczaj, bo będę krzy...
Roderyk obrócił ją tyłem do siebie, lewą ręką złapał mocno w pasie, a prawą zasłonił usta. Ptaszyna szarpnęła się i ugryzła go mocno w palec. Roderyk zawył z bólu.
- Popatrzcie tylko, panowie żacy! Kłótnia kochanków! - krzyknął ktoś.
Roderyk i Ptaszyna zamarli. Uliczką nadchodzili, a raczej zataczali się, studenci. Tym, który ich zaczepił, był chudy dryblas, w szerokich, niebieskich spodniach, trzymając gliniany gąsiorek, wskazywał ich paluchem i rechotał kretyńsko. Drugi pociągnął, z butelki, łyk jakiegoś trunku i dołączył do rechotu. Trzeci się nie śmiał i jako jedyny z tej kompani wyglądał na trzeźwego.
- W życiu nie widziałem tak brzydkiej nierządnicy! - zawołał ten z butelką.
Żacy zaczęli okrążać rycerza i dziewczynę. Roderyk puścił ją. Teraz oboje stali i w milczeniu obserwowali tych trzech.
- Otto, pamiętasz tę balladę, o chłopcu i o paniczu, który chciał go wydupczyć? - zapytał dryblas. - Tu jest zupełnie jak w tej balladzie, tyle, że panicz nie ma nawet butów!
Obaj rechotali na cały głos. Roderyka jednak najbardziej niepokoił ten trzeci - trzeźwy. Był spokojny, i nic nie mówił, raczej wątłej budowy, na twarzy miał piegi, za to niebieskie, zimne oczy za bardzo przypominały mu Taillesa. Do tego twarz przecinał mu krzywy uśmiech.
- Hej, hej! A co nasz chłopczyk ma w tej torbie? - Otto sięgnął po wypchaną torbę Ptaszyny.
- Zostaw! - krzyknęła dziewczyna, trzymając mocno torbę. - Czep się swoich kamratów, sodomito!
Otto poczerwieniał silnie, i brutalnie pociągnął za torbę, ta się rozerwała i wyleciały z niej warzywa. Student i Ptaszyna klapnęli tyłkami w błoto.
- Kurwa! Jestem cały brudny, ty głupia dziwko! - lamentował Otto, siedząc w błocie i wymachując butelką, z której ściekały resztki wina.
- Idźcie precz - powiedział cicho Roderyk i, wbrew sobie, pomógł Ptaszynie wstać.
- Coś powiedział? Mamy iść precz? - niebieskie oczy, piegowatego, zalśniły zimno. - Jak to tak? Nie widzisz, że moi kompani się świetnie bawią? Ale zaraz zabawimy się wszyscy, jeszcze lepiej.
Splunął na warzywa lezące na ulicy, w jego dłoni otworzył się motylkowy nilfgaardzki sztylet.
- E, Jerid, bez przesady z tym nożem... - bąknął dryblas. - Wystarczy chłoptasia tylko obić, a dziewkę skopać.
- Ani słowa, Cyryl - powiedział zimno, niebieskooki. - Chcieliście się zabawić, to będzie zabawa. Przednia zabawa.
- Dajcie spokój, nie chcemy zwady! - Roderyk przyklęknął i ukradkiem sięgnął po nóź, do cholewy buta, ale zaraz mu się przypomniało, że nie ma na sobie butów.
Jerid podszedł do niego z wyciągniętym sztyletem. Przyłożył Roderykowi zimne ostrze do twarzy, uśmiechając się krzywo.
- Co to? Nie bawisz się dobrze? - zwrócił się do Roderyka. - Zaraz poszerzymy ci uśmiech...
Nagle Jerid krzyknął głośno i wypuścił sztylet z ręki. Miał nóż wbity w ramię.
- My, biedne sieroty, nie umiemy się bawić - rzuciła smutno Ptaszyna, wyciągając nóź z rany. - To który następny?
Machała złowrogo zakrwawionym ostrzem dookoła. Otto już wstał z błota. Spojrzał mętnie na Cyryla, a Cyryl na niego. Wyjąc wściekle, rzucili się do ataku. Otto na Roderyka, Cyryl na Ptaszynę. Otto zamachnął się chaotycznie butelką. Roderyk, schodząc z linii ataku, odbił ręką cios Otta i kopnął go pod kolano. Żak znów upadł na tyłek, wypuszczając butelkę z ręki. Na wszelki wypadek, błędny rycerz, przydzwonił mu jeszcze pięścią w zęby, a wtedy student się nakrył nogami. Roderyk rozejrzał się po polu bitwy. Cyryl, wielki i rozpłaszczony, leżał na Ptaszynie, i stękał. W końcu dziewczyna zepchnęła go z siebie, przewracając na plecy, i z wysiłkiem stanęła na nogi. Dryblas trzymał się za brzuch, który teraz zamienił się w krwawą plamę, a z której wystawał nóż dziewczyny. Jerid trzymał w zdrowej ręce swój motylkowy sztylet i zachodził właśnie Roderyka od tyłu.
- Ani kroku dalej, chłopcze, bo podziurawię cię jak sito! - usłyszał twardy, chrapliwy głos.
Roderyk odwrócił się i zobaczył Theodorę, w koszuli nocnej i szlafmycy, mierzącą z załadowanej kuszy w Jerida. Ten zmartwiał. Przed zamtuzem zgromadziła się już pokaźna grupka widzów - kurtyzan i ich klientów.
- Rzuć ten nóż - kontynuowała krasnoludka. - Migiem!
Jerid odrzucił posłusznie, zabójczy puginał.
- Merla, zabierz te ostrze - rzuciła do jednej z kurtyzan.
Kolorowo umalowana blondynka podeszła ostrożnie i zabrała nóź. Theodora wciąż mierzyła z kuszy w żaka.
- A teraz precz stąd, obwiesiu - rzuciła władczo.
- Moi kompani... - Jerid zacisnął dłoń na swoim ramieniu, tamując cieknącą krew. Twarz miał boleśnie skrzywioną.
Krasnoludka powoli podeszła do dryblasa i szturchnęła go czubkiem ciżemki. Ten jęknął i zamarł, leżąc w kałuży krwi.
- Temu już nie pomożesz. A drugi chyba się zdrzemnął. Z jedną zdrową ręka i tak nie dasz rady go zabrać, więc zmywaj się. I módl się by rektor nie dowiedział się o tym incydencie... a ciężko mu będzie przeoczyć malejącą liczbę studentów.
Ten, odchodząc, posłał im lodowate spojrzenie.
- Wy też stąd spływajcie - Thea rzuciła do Roderyka i Ptaszyny - za nim zlecą się tu straże i wezmą was na spytki. Ten zabity mógł być synem kogoś ważniejszego, a i co do tamtych dwóch pozostałych rzezimieszków, nigdy nic nie wiadomo, w końcu nie każdego stać na studia.
- Dzięki, Dora - Ptaszyna uśmiechnęła się do krasnoludki.
- Ech, z wami, dzieciaki, same problemy, no ale nie ma za co.
Roderyk milczał, mając apatyczny wyraz twarzy.
- Chodź - Ptaszyna ścisnęła go za ramię.
Młodzieniec sięgnął po swoje buty. Dziewczyna spojrzała z namysłem na martwego, i na nieprzytomnego rzezimieszka. Już po chwili miała ich sakiewki. Theodora przewróciła tylko oczami.

Deszcz nie chciał przestać padać, byli przemoknięci do suchej nitki. Całą drogę, przez miasto, milczeli. Teraz siedzieli na ganku jakiejś opuszczonej rudery. Podzielili się zawartością sakiewek rzezimieszków. Ptaszyna kichnęła głośno.
- Na zdrowie - powiedział apatycznie Roderyk.
- Niekoniecznie - odparowała dziewczyna, wysmarkując nos w rękaw płaszcza.
- Kto cię tak ostrzygł? - spojrzał na jej głowę.
- Wujeczek... - pociągnęła nosem głośno. - Miałam wszy.
Gdzieś w okolicy miauknął kot.
- To akurat twój wujaszek... - powiedział kpiąco. - taki stary dziad...
- Mój ojciec był dużo młodszym bratem, a zresztą... co ja ci będę gadać! - Spojrzała na niego uważnie, tymi swoimi, smutnymi oczami. - Powiesz mi wreszcie skąd znasz wujeczka?
- Nie uwierzyłabyś. Może kiedyś ci opowiem, albo on ci opowie, jak mnie w końcu do niego doprowadzisz.
- A myślisz, że ja wiem gdzie jest?! - Krzyknęła i wyglądała jakby miała się rozpłakać, właściwie... wyglądała tak prawie zawsze. - Nie wiem co się stało z wujeczkiem! Pewnie nie żyje!
I się rozbeczała. Szlochała tak jak jakiś czas. Otarła w końcu twarz rękawem płaszcza.
- Śledziłeś mnie cały wieczór... Co, myślałeś, że nie zauważyłam?
- Już tak nie myślę... - przypomniał sobie bliskie spotkanie z Theodorą i wzdrygnął się. Ale już nie czuł tak wielkiej złości, mimo to spojrzał krzywo na dziewczynę.
- To powinieneś się domyślić, że sama szukam wujeczka, ale nikt go nie widział, ani w karczmach, ani w burdelach, ani na ulicy.
- To zaskakujące... - uśmiechnął się krzywo. - Jak się rozdzieliliście?
- A jak sądzisz? Byliśmy w Białym Moście i żebra... znaczy, zarabialiśmy na chleb... I wtedy nagle do miasta wpadły Wiewiórki... To było straszne! Nigdy nie widziałam tyle krwi - dość teatralnie zasłoniła dłońmi oczy i spojrzała, przez palce, ukradkiem na Roderyka. - Na samą myśl o tym, przechodzą mnie ciarki, ach obejmij mnie, błędny rycerzu!
- Nie wygłupiaj się - Roderyk uśmiechnął się lekko. - Opowiadaj jak było.
- Wszyscy zaczęli uciekać z miasta - zabrała ręce i spoważniała na chwilę. - My z wujeczkiem też, ma się rozumieć. Potem wpadli rycerze zakonni, twoi kamraci, panie.
Młodzieniec spojrzał na nią groźnie. Dziewczyna wyszczerzyła poczerniałe zęby.
- A potem się zrobił jeden wielki burdel, jak to mówi wujeczek. Tłum nas porwał. Mnie w jedną stronę, wujeczka w drugą. Wylądowałam na redańskim gościńcu, na wschód za miastem. Potem wróciłam, jak się już uspokoiło, ale wujeczka nie znalazłam. Oglądałam trupy... Nie widziałam tam wujeczka... Ale przecie mogli go zasiec za miastem, zwłaszcza, że on kulawy na jedną nogę, kiepsko biega... - Ptaszyna znów uroniła łzę. - Potem sobie pomyślałam, że jeśli jednak przeżył, to będzie dyrdał w stronę Novigradu, gdzie i tak wszak miarkowaliśmy wrócić.
- Też o tym pomyślałem - powiedział cicho Roderyk, po czym kichnął.
- Jutro miałam zamiar wracać do Wolnego Miasta.
- Jestem Roderyk - wypalił nagle, posyłając jej poważne spojrzenie.
- Sesill. - wyciągnęła dłoń, w stronę Roderka, z palcami skierowanymi w dół, patrząc na niego zawadiacko.
Rycerz uścisnął ją po męsku. Milczeli długo. Nagle Roderykowi przyszło coś do głowy.
- Umiesz czytać?
- Co nieco...
- A przeglądałaś tablice ogłoszeniowe?

- Ty zobacz z prawej, ja zerknę z lewej - zakomenderował Roderyk.
Przyświecał im lampą, przeglądając ogłoszenia. Kartki wywieszone na tablicy ochraniał, przed deszczem, niewielki daszek. W oddali trwały kocie gody. Sesill czytała ogłoszenia, marszcząc nos.
- Chcesz kupić złoty garnek, Roderyku? - zapytała. - Albo licencjonowaną pułapkę na myszy?
- Może innym razem - odmruknął.
- Tu nic nie ma! Same pierdoły... A mi jest mokro i zimno...
- Chodź tu! Spójrz! - zakrzyknął nagle. Chwycił ją za ramię i przyciągnął do jednego z ogłoszeń.
Sesill przeczytała. Ktoś napisał: LUDZIE! UWAŻAJCIE NA OBJAZDOWE DOMY ROZPUSTY! NA TRASIE OXENFURT-NOVIGRAD GRASUJE NA WOZIE STARY I KULAWY ALFONS Z PANIENKAMI. UWAŻAĆ! KRADNĄ SAKIEWKI! Podpisano: ZROZPACZONY.
Sesill, gdy skończyła czytać, spojrzała szeroko otwartymi oczami na Roderyka.
- To wujeczek! Żyje! - zakrzyknęła szczęśliwie. - I w dodatku nie próżnuje!
Oboje zaśmiali się radośnie. Chwycili się za ręce i poczęli tańczyć w strugach deszczu. A ich muzyką była kocia serenada.

CDN.

Re: Wujeczek

: 05 paź 2016 00:34
autor: Molu
Mam wrażenie, że zgubiłeś kawałek tekstu.
Nie widzę przejścia od próby ucieczki Roderyka przed Dorą w kierunku okna, do tego jak zbiegał po schodach, które były za zamkniętymi na klucz drzwiami.

Poza tym sympatycznie całkiem się czyta :)

Re: Wujeczek

: 05 paź 2016 00:45
autor: Radgast
A nie, to akurat celowe. Co się tam działo z grubsza zostawiam wyobraźni czytającego. ;)

Re: Wujeczek

: 05 paź 2016 08:22
autor: Usul
Wciągające :) Czekamy na dalszy ciąg!

Re: Wujeczek

: 07 paź 2016 12:11
autor: Luinarienn
Nie wiem czemu ale odbieram Sesil jako lekko wkurzajaca w tym opowiadanku. A czyta sie swietnie! Dziekuje i czekam na dalszy ciag.